Выбрать главу

– Jesteście pewni? – zapytała Ana.

– Tak – odparła bez wahania Elisabeth.

Paul Bisol dostrzegł powątpiewanie w oczach Any.

– Ano, Edouard jest profesorem, bardzo rzetelnym historykiem – zapewnił. – Jean nie przepada za naszym pismem, ale wiedz, że nigdy nie opublikowaliśmy ani jednego artykułu, który nie byłby porządnie udokumentowany. Wyszukujemy zagadki historii i staramy się je rozwiązać. Zasięgamy opinii historyków, czasem tworzymy zespół badawczy składający się z dziennikarzy. Nigdy nie musieliśmy prostować naszych informacji. Nie podpisujemy się pod niczym, co do czego nie mamy pewności. Jeśli ktoś stawia hipotezę, piszemy, że to tylko hipoteza. Ty utrzymujesz, że niektóre z pożarów w katedrze Turyńskiej mają coś wspólnego z przeszłością. Nie wiem, nigdy nam to nie przyszło do głowy, dlatego nie zajmowaliśmy się tym tematem. Uważasz też, że templariusze weszli w posiadanie całunu, i może masz rację. Być może ojciec Yves pochodzi z bardzo starej rodziny arystokratów i templariuszy. Zastanawiasz się, czy ci ostatni mają jakiś związek z pożarami w świątyni. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, ale myślę, że nie. Nie wydaje mi się, żeby byli zainteresowani zniszczeniem całunu. Co do jednego mam pewność: gdyby chcieli go mieć, to by go mieli. To bardzo potężna organizacja, nawet nie wyobrażasz sobie, jak potężna, są zdolni do wszystkiego.

Paul spojrzał na Elisabeth, a ta przytaknęła. Ana oniemiała, kiedy zdała sobie sprawę, że fotel Elisabeth podjeżdża w jej stronę. Wyglądał zwyczajnie i w rzeczywistości był meblem biurowym, przystosowanym jednak dla osoby, która nie może chodzić.

Elisabeth zatrzymała fotel obok Any i odchyliła koc, który zakrywał jej nogi.

– Jestem Szkotką, nie wiem, czy Jean ci o tym powiedział?

Mój ojciec nazywa się McKenny, lord McKenny, w gronie jego znajomych jest lord McCall. Nie słyszałaś o nim? To jeden z najbogatszych ludzi na świecie, jednak jego nazwisko nigdy nie pojawia się w gazetach ani dziennikach. Jego świat nie jest z tego świata, to świat, w którym jest miejsce tylko dla największych potęg. Ma fantastyczny zamek, to stara forteca templariuszy w pobliżu Wysp Małych. Nikogo jednak tam nie zaprasza. My, Szkoci, uwielbiamy legendy, więc i o lordzie McCallu krąży niejedna opowieść. Niektórzy rolnicy, mieszkający nieopodal zamku, nazywają lorda „Templariuszem” i przysięgają, że od czasu do czasu, dość regularnie, przylatują do niego w odwiedziny helikopterami goście, wśród nich członkowie angielskiej rodziny królewskiej. Pewnego dnia opowiedziałam Paulowi o lordzie McCallu i przyszło nam do głowy, żeby napisać reportaż o zamkach i twierdzach templariuszy rozsianych po całej Europie. Chodziło o swego rodzaju spis z natury: ile z nich przetrwało, do kogo należą. Pomyśleliśmy, że to dobry pomysł, by lord McCall pozwolił nam odwiedzić swój zamek. Wzięliśmy się do pracy. Początkowo wszystko szło dobrze. Istnieją setki fortec, większość w opłakanym stanie. Mój ojciec poprosił McCalla, by mi pozwolił odwiedzić swoją posiadłość i zrobić zdjęcia. Lord jednak bardzo grzecznie nam odmówił. Nie dałam się zbyć i pewnego dnia po prostu tam pojechałam. Zadzwoniłam z komórki, ale nawet nie podszedł do aparatu. Jego sekretarz poinformował mnie, że pana nie ma, jest w Stanach Zjednoczonych, a on nie może wpuścić mnie na pokoje. Nalegałam, ale był nieugięty: nie ma mowy, bez pozwolenia lorda nikt nie wejdzie na teren jego posiadłości. Nie poddałam się jednak. Pojechałam do zamku przekonana, że jak już się tam znajdę, nie będą mieli innego wyjścia i mnie wpuszczą, pozwalając chociaż rzucić okiem. Przedtem porozmawiałam z miejscowymi. Wszyscy czuli respekt przed lordem, choć zapewniali mnie, że to dobry człowiek, który troszczy się, by niczego im nie brakowało. Można powiedzieć, że nie tyle go szanują, co wielbią. Jeden z chłopów powiedział mi, że jego syn żyje tylko dzięki temu, że McCall sfinansował operację w Houston. Dotarłam do ogrodzenia oddzielającego majątek lorda od wsi, ale nigdzie nie znalazłam wjazdu do posiadłości. Zaczęłam iść wzdłuż muru z nadzieją, że natrafię na jakąś furtkę albo wyłom, przez który uda mi się przecisnąć. Zobaczyłam w końcu dziurę, zajrzałam – za murem był las, a w lesie kapliczka obrośnięta powojem. Żebyś mogła zrozumieć, co się stało, muszę ci wyjaśnić, że wspinałam się, odkąd skończyłam dziesięć lat. Zdążyłam nawet zdobyć kilka liczących się szczytów. Nie przerażała mnie więc wizja wspięcia się na wysoki mur, choć oczywiście nie miałam przy sobie żadnego sprzętu.

Nie pytaj jak, ale udało mi się wdrapać na ogrodzenie i przeskoczyć na teren posiadłości. To ostatnie, co pamiętam. Usłyszałam huk i poczułam potworny ból nóg. Nawet nie wiem, kiedy upadłam. Wyłam z bólu. Naprzeciwko mnie stał jakiś człowiek i mierzył do mnie ze strzelby. Powiedział coś przez walkie-talkie, przyjechał samochód terenowy, podnieśli mnie i zawieźli do szpitala. Jestem sparaliżowana. Nie strzelali, żeby zabić, ale wystarczająco celnie, by doprowadzić mnie do takiego stanu. Naturalnie wszyscy wybaczyli ochroniarzom lorda McCalla. To ja byłam intruzem, który wdarł się do jego twierdzy.

– Przykro mi.

– Resztę życia spędzę na wózku, a wszystko przez własną głupotę. Jestem jednak przekonana, że dobry pan McCall to ktoś więcej, niż mogłoby się wydawać. Poprosiłam ojca, by przygotował dla mnie szczegółową listę osób, o których wiadomo, że są jakoś powiązani z McCallem. Nie chciał, opierał się, ale w końcu jednak go przekonałam. Ojciec był załamany po moim wypadku. Nigdy nie aprobował tego, co robię, a zwłaszcza tematyki, jaką się zajmuję. Lord McCall to bardzo tajemnicza postać. Kawaler, amator sztuki sakralnej, obrzydliwie bogaty. Co sto dni do zamku przyjeżdżają, a nawet przylatują prywatnymi samolotami dżentelmeni, którzy zostają u niego na dwa, trzy dni. Nikt nie wie, kim są, można się tylko domyślać, że to jakieś szyszki. Prześledziłam jego rozliczne interesy, na tyle, na ile mogłam. Ma udziały w wielu przedsiębiorstwach, można powiedzieć, że żadne wydarzenie w światowej gospodarce nie dzieje się bez niego i jego przyjaciół.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Że istnieje grupa ludzi, którzy pociągają za sznurki, są tak bogaci, że mają wpływ na politykę wielu krajów.

– A co to ma wspólnego z templariuszami?

– Od pięciu lat czytam wszystko, co napisano o templariuszach. Czasu mi nie brak, jestem przykuta do fotela. Wyciągnęłam pewne wnioski: poza wszystkimi organizacjami, które uważają się za spadkobierców zakonu, istnieje jeszcze jedna, stworzona przez dyskretnych panów, bardzo bogatych i ustosunkowanych. Nie wiem, ilu ich jest ani kim są. Mam jedynie podejrzenia. Sądzę jednak, że są wśród nich prawdziwi templariusze, spadkobiercy Jakuba de Molaya, McCall jest właśnie kimś takim. Prześledziłam historię jego twierdzy. To ciekawe, ale na przestrzeni dziejów przechodziła z rąk do rąk, zawsze jednak należała do samotnych dżentelmenów, bogatych i wpływowych, wszyscy zaś mieli jedną obsesję – bronili jej przed obcymi. Wydaje mi się, że istnieje cicha armia templariuszy, dobrze zorganizowana, której członkowie zajmują wysokie stanowiska jak świat długi i szeroki.

– Podobnie jak masoneria – mruknęła Ana.

– Niektóre loże masońskie uważają się za spadkobierców zakonu. Ja mówię o czymś prawdziwym, o czym jednak nikt nic nie wie. Od pięciu lat poruszam się na wózku. Na podstawie listy ojca, z pomocą pewnego dziennikarza, udało mi się sporządzić schemat tego, co, moim zdaniem, jest prawdziwą organizacją templariuszy. Nie poszło łatwo. Michael, ten dziennikarz, nie żyje. Trzy lata temu miał potworny wypadek samochodowy. Podejrzewam, że to ich sprawka. Jeśli ktoś podejdzie do nich zbyt blisko, ryzykuje życie. Przekonałam się na własnej skórze, co dzieje się z takimi ciekawskimi jak my.