Выбрать главу

– Spokojnie, Marco… – uspokajał szefa Giuseppe.

Minerva i Sofia usiłowały wyobrazić sobie scenę, jaka teraz rozgrywa się przy Porta Palazzo. Po tylu miesiącach pracy nad operacją pod kryptonimem „Koń trojański”, koń właśnie oddalił się galopem!

Mendibh z trudem oddychał. Był ranny, starzec zdążył dźgnąć go nożem. Najpierw tylko trochę piekło, teraz jednak ból stał się nie do zniesienia. Najgorsze, że Mendibh zostawiał za sobą strużkę krwi. Zatrzymał się i poszukał zacienionej bramy, musi chwilę odpocząć. Wydawało mu się, że zdołał zgubić policjantów, chociaż nie był do końca pewny. Jego jedyną szansą jest dotarcie na cmentarz. Musi zaczekać, aż zapadnie noc. Tylko gdzie?

***

Anę zaciekawił widok ludzi biegnących w stronę Porta Palazzo. Właśnie dopijała kawę w jednym z kawiarnianych ogródków. Krzyczano: „Morderca, łapać mordercę!”. Zwróciła uwagę na młodego mężczyznę, on również biegł, ale z wyraźnym trudem. Nagle zniknął w jakiejś bramie. Wiedziona ciekawością, postanowiła zobaczyć, co się stało. Nikt nie potrafił udzielić jej wyczerpujących wyjaśnień, wszyscy powtarzali tylko: „Morderca, morderca”.

Bakkalbasi widział, jak Mendibh rzuca się do ucieczki, zostawiając leżącego na ziemi starca. Kto go zabił? Na pewno nie karabinierzy. Czyżby oni? Po co jednak zabijać niedołężnego staruszka? Zadzwonił do Addaia, by zdać mu relację z tego, co się stało. Pasterz wysłuchał go i wydał dyspozycje.

Ana widziała dwóch chłopaków podobnych do tego, który zniknął w bramie. Kierowali się w tę samą stronę. Nie rozumiała, co się dzieje, wiedziała jednak, że jest świadkiem ważnych wydarzeń. Nie zastanawiając się, ruszyła ich śladem.

Dwaj mężczyźni z Urfy pomyśleli, że kobieta, która idzie za nimi, może być tajną agentką, i przyśpieszyli kroku. Ukryją się i będą obserwowali Mendibha, przy okazji mając na oku dziewczynę.

Mendibh znalazł drzwi prowadzące do małej komórki, w której stały kontenery na śmieci. Usiadł na ziemi za pojemnikiem, wytężając całą wolę, by nie zemdleć. Stracił sporo krwi, musi zatamować krwawienie i opatrzyć ranę. Zdjął kurtkę i oderwał kawałek podszewki, by zrobić z niej prowizoryczny opatrunek uciskowy. Był wyczerpany, nie wiedział, ile czasu przyjdzie mu spędzić w tym miejscu. A jeśli znajdą go mieszkańcy domu? Może uda mu się tu przeczekać do późnej nocy, aż przyjadą służby miejskie po śmieci? Nagle zrobiło mu się ciemno przed oczami. Stracił przytomność.

***

Yves de Charny siedział w swoim gabinecie. Czoło przecinała mu pionowa zmarszczka. Miał kłopot.

– Ojcze, są tu ci dwaj kapłani, przyjaciele księdza, Joseph i David – powiedziała sekretarka, zaglądając do gabinetu. – Powiedziałam im, że dopiero ksiądz przyjechał i nie wiem, czy może ich przyjąć.

– Ależ tak, niech wejdą. Jego Eminencja nie będzie mnie już dzisiaj potrzebował, wyjeżdża do Rzymu. Jeśli pani chce, może pani wziąć wolne popołudnie.

– Słyszał ksiądz o tym zabójstwie, tu niedaleko, przy Porta Palazzo?

– Tak, mówili w radiu. Boże, ile przemocy jest na tym świecie!

– Mnie tam już nic nie zdziwi. Dobrze, jeśli nie ma ksiądz nic przeciwko temu, wyjdę wcześniej. Świetnie się składa, miałam iść do fryzjera, jutro idę na kolację do córki.

Księża Joseph i David weszli do gabinetu. Wszyscy czekali bez słowa, aż za sekretarką zamkną się drzwi.

– Wiesz już, co się stało? – zapytał Yvesa ksiądz David.

– Tak. Gdzie on jest?

– Schował się w jakiejś bramie, tu, niedaleko. Nie martw się, nasi mają go na oku, nie byłoby jednak zbyt rozsądnie teraz go stamtąd wyciągać. Ta dziennikarka zaczaiła się naprzeciwko.

– Jak to?

– Zbieg okoliczności. Piła kawę w kawiarnianym ogródku, chyba czekała na ciebie, a kiedy zrobiło się zamieszanie, pobiegła za Turkiem. Jeśli tu przyjdzie, będziemy zmuszeni to zrobić – odpowiedział ojciec Joseph.

– Tu? Nie wydaje się to zbyt rozsądne.

– Przecież nikogo nie ma.

– To prawda, ale nigdy nic nie wiadomo. A co zrobimy z panią doktor?

– Wszystko gotowe, jak tylko wyjdzie z posterunku karabinierów – zakomunikował ojciec David.

– Czasami…

– Czasami masz wątpliwości, jak każdy z nas, ale jesteśmy żołnierzami i wypełniamy rozkazy – stwierdził sucho Joseph.

– W tym wypadku nie uważam, żeby to było konieczne.

– Nie ma wyjścia, trzeba wykonywać rozkazy.

– Co jednak nie znaczy, że nie wolno nam mieć własnego zdania, a nawet okazać, że coś nam się nie podoba.

– ***

Los był łaskawy dla Valoniego. Giuseppe właśnie oznajmił mu przez radio, że znów namierzył jednego z Turków, kręci się w pobliżu katedry. Valoni pognał tam, jak gdyby od tego zależało jego życie. Kiedy dotarł do placu, zwolnił, by nie odróżniać się od przechodniów, którzy stali w małych grupkach, komentując wydarzenia sprzed godziny.

– Gdzie są? – wysapał, kiedy znalazł się obok Giuseppego.

– Tam, usiedli przed kawiarnią, to ci sami, których już znamy.

– Ostrzegam, nie chcę, by was ktokolwiek wypatrzył.

Pietro, czekam tu na ciebie, pozostali niech krążą po placu, ale w pewnej odległości. Te nasze ptaszki są bardzo sprytne i już nam udowodniły, że potrafią fruwać.

Pół godziny później mężczyźni zdali sobie sprawę, że policja znów depcze im po piętach. Najpierw podniósł się jeden, niedbałym krokiem przeciął plac, by wsiąść do pierwszego nadjeżdżającego autobusu. Drugi oddalił się w przeciwnym kierunku i po chwili zaczął biec. Zniknął.

– Jak mogliśmy znów stracić ich z oczu?! – wykrzyknął Valoni do radiotelefonu.

– Nie krzycz – upomniał go Giuseppe z drugiego końca placu. – Wszyscy na ciebie patrzą, wezmą cię za wariata, który gada sam do siebie.

– Wcale nie krzyczę! – znów wrzasnął Valoni. – Tylko że to wszystko to amatorszczyzna. Najpierw pozwalamy, by wymknął nam się niemowa, a teraz jego kolesie. Kiedy tylko znów się pojawią, natychmiast ich aresztujemy, nie możemy pozwolić, by znów nam uciekli. Należą do tej organizacji, a z tego, co zdążyłem zauważyć, nie są niemi, wyśpiewają więc wszystko, co wiedzą, niech się nie nazywam Valoni!

Dwaj mężczyźni z Urfy siedzieli przyczajeni, czekając, aż Mendibh opuści kryjówkę. Wiedzieli, że plac patrolują karabinierzy. Ich towarzysze wymknęli się, kiedy zdali sobie sprawę, że są obserwowani, pozostała trójka zaś, grupa wsparcia, była w pobliżu. Zdążyli policzyć wszystkich policjantów obecnych w tej chwili na placu. Nie wiedzieli tylko, podobnie jak Valoni i jego ludzie, że wszyscy są obserwowani przez mężczyzn znacznie lepiej niż oni przygotowanych do działania.

Nadeszło popołudnie. Ana Jimenez postanowiła znów spróbować szczęścia, może ksiądz Yves już wrócił. Nacisnęła guzik domofonu przy drzwiach biura, ale nikt się nie odezwał.

Popchnęła drzwi. Otwarte. Weszła. Nikogo nie było, a jednak stróż nie przekręcił klucza w zamku. Ruszyła w kierunku gabinetu księdza Yvesa. Już zamierzała wejść, kiedy usłyszała głosy. Wstrzymała oddech i słuchała.

– Więc wejdą podziemnym korytarzem. Zmylili ich. A tamci? Dobrze, zaraz tam pojedziemy. Z pewnością będzie starał się tam ukryć, to najbezpieczniejsze miejsce.

Ksiądz Joseph wyłączył komórkę.

– Doskonale, karabinierzy nie wiedzą, co się dzieje. Zgubili dwóch ludzi Addaia, a Mendibh nadal ukrywa się w bramie. Kręci się tu za dużo osób. Podejrzewam, że może wyjść w każdej chwili. Ta jego kryjówka nie wygląda na zbyt bezpieczną.

– Gdzie jest komisarz Valoni? – zapytał ksiądz David.