Выбрать главу

– Spokojnie, nic się nie dzieje, wiemy, co robić.

– Mam przeczucie, że wydarzy się jakieś nieszczęście.

– Nie kuś złego. Wszystko pójdzie tak, jak zaplanowaliśmy.

– Nie, czuję, że coś się stanie.

– Uspokój się, proszę.

Ani Turgut, ani Ismet nie usłyszeli cichych kroków trzech księży, którzy, kryjąc się w cieniu, obserwowali ich od jakiegoś czasu. Ojciec Yves, ojciec David i Joseph bardziej przypominali komandosów niż kapłanów.

Kiedy Mendibh wpadł do lochu, zdążył zobaczyć Turguta i stracił przytomność. Ismet ukląkł przy nim, by sprawdzić puls.

– Boże… Jak on krwawi! Ma ranę pod płucem, ale chyba samo płuco nie jest uszkodzone, bo już dawno by umarł. Podaj mi wodę, i coś do przemycia rany.

Stary Turgut podszedł i drżącą ręką podał bratankowi butelkę z wodą i ręcznik. Ismet rozerwał koszulę Mendibha i ostrożnie przemył ranę.

– Zdawało mi się, czy widziałem tu apteczkę?

Turgut skinął głową, nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Odszukał apteczkę i podał ją bratankowi.

Ismet jeszcze raz przemył ranę wodą utlenioną, potem przyłożył do niej watę nasączoną środkiem dezynfekującym.

Tylko tyle mógł zrobić dla Mendibha.

Ludzie Bakkalbasiego nie przeszkadzali mu, choć uważali, że nie warto przejmować się rannym, skoro i tak ma umrzeć.

Tak chciał Addai.

Z cienia wynurzył się kolejny człowiek Bakkalbasiego, policjant z Urfy. Wkrótce potem nadeszli jeszcze dwaj mężczyźni. Przez parę minut opowiadali o tym, co spotkało ich podczas operacji. Rozmowa zagłuszyła kroki dobiegające z podziemnych korytarzy.

Valoni, a wraz z nim Pietro i tuzin karabinierów, wtargnęli do lochu z bronią gotową do strzału.

– Nie ruszać się! Wszyscy są zatrzymani! – krzyknął komisarz.

Nie dokończył, bo tuż obok jego ramienia świsnęła kula.

Kolejne strzały dosięgły dwóch jego podwładnych. Ludzie Bakkalbasiego skorzystali z zamieszania i również zaczęli strzelać.

Valoni i jego ludzie osłaniali się jak mogli, podobnie jak mężczyźni Bakkalbasiego, świadomi, że pierwsze strzały oddał ktoś, z czyjej obecności nie zdawali sobie sprawy.

Valoni starał się otoczyć Turków. Znów padły strzały z ukrycia, i prawie w tej samej chwili usłyszał krzyk kobiety.

– Ostrożnie, Marco, są na górze, uwaga!

Ana już od jakiegoś czasu ukrywała się przed trzema kapłanami, których dogoniła, pokonawszy korytarz wiodący do lochu. Ksiądz Yves odwrócił się, ze zdziwienia otwierając usta.

– Ana!

Dziewczyna rzuciła się do ucieczki, jednak ksiądz Joseph okazał się szybszy. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, była ręka wymierzająca cios. Kapłan uderzył ją z taką siłą, że straciła przytomność.

Strzały padały ze wszystkich stron. Księża musieli teraz dawać odpór karabinierom i ludziom z Urfy.

Turgut, Ismet i dwóch ludzi Bakkalbasiego zostało zabitych.

Z sufitu podziemnego przejścia zaczęły odpadać cegły.

Mężczyźni strzelali na oślep, jakby było im obojętne, kto kogo zabije.

Ana odzyskała przytomność. Głowa jej pękała. Udało jej się usiąść i zobaczyła nad sobą trzech mężczyzn składających się do strzału. Nie znała tych ludzi. Stwierdziła, że powinna pomóc Valoniemu, chwyciła więc cegłę i z całej siły cisnęła nią w księdza Davida. Nagle z dachu podziemia posypały się kolejne cegły i jedna trafiła księdza Josepha w ramię.

Yves de Charny również był ranny i posłał jej wściekłe spojrzenie. Ana zaczęła biec. Z sufitu sypały się cegły i gruz.

Ogłuszona hukiem wystrzałów, nie potrafiła odnaleźć drogi powrotnej. Słyszała, jak ojciec Yves coś do niej krzyczy, nie rozróżniała jednak słów.

Nagle potknęła się i upadła. Ogarnęły ją ciemności. Krzyknęła, kiedy poczuła, że chwyta ją czyjaś ręka.

Nie miała pojęcia, gdzie jest. Była poobijana i przerażona, ból rozsadzał jej czaszkę. Wiedziała, że ramię, które ją podtrzymuje, należy do Yvesa de Charny, spróbowała się wyrwać, on zaś zwolnił uścisk. Nie słychać już było głosu Valoniego ani huku wystrzałów. Co się stało? Gdzie jest? Chciała krzyczeć, ale nie miała siły, z jej ust nie wydobyło się nawet westchnienie.

– Jesteśmy zgubieni, Ano, nie uda nam się stąd wydostać – powiedział urywanym głosem ksiądz Yves. Był ranny. – Zgubiłem latarkę, idąc za panią. Umrzemy w ciemności.

– Proszę tak nie mówić!

– Przykro mi, Ano, bardzo mi przykro. Nie musiała pani umierać, nie zasłużyła sobie pani na taką śmierć.

– To wy mnie zabijacie! Zabijacie nas wszystkich!

Ksiądz zamilkł. Ana poszukała w torebce świeczki i zapałek.

Przy okazji namacała telefon komórkowy. Zapaliła świeczkę i zobaczyła grymas bólu na przystojnej twarzy księdza Yvesa.

Był ciężko ranny. Ana wstała i obeszła wnękę, która stała się ich pułapką. Gruz zasypał przejście, nie pozostawiając najmniejszego otworu. Pomyślała, że nie wyjdzie stąd żywa.

Usiadła obok księdza i zdając sobie sprawę, że musi się pogodzić z tym, co ją czeka, postanowiła zachować się jak urodzona dziennikarka. Ojciec Yves nie widział, jak wyjmuje z torebki telefon. Ostatni numer, jaki wybrała, był numerem Sofii Galloni.

– Przykro mi, Ano – wyszeptał ksiądz Yves, gdy ścierką zabraną z kuchni Turguta starała się zatamować krew płynącą z jego rany.

– Tak, już to ksiądz mówił. Teraz proszę mi wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi.

– Co mam wyjaśnić? Przecież wkrótce umrzemy.

– Chcę wiedzieć, dlaczego umieram. Ksiądz jest templariuszem, podobnie jak księdza koledzy.

– To prawda, jesteśmy templariuszami.

– A tamci ludzie? Kim byli? Wyglądali na Turków.

– To ludzie Addaia.

– Kim jest Addai?

– Pasterzem. Pasterzem Wspólnoty Świętego Całunu. Oni go chcą…

– Wspólnota Świętego Całunu?

– Tak.

– Chcą go ukraść?

– Należał do nich, dał im go Jezus.

Ana pomyślała, że ksiądz majaczy. Przysunęła świeczkę do jego twarzy i zobaczyła, że kapłan się uśmiecha.

– Wcale nie oszalałem. Widzi pani, w pierwszym wieku naszej ery żył w Edessie król Abgar. Zachorował na trąd, ale wyleczył się, dotknąwszy całunu Chrystusa. Tak mówi legenda. W to wierzą potomkowie pierwszej wspólnoty chrześcijańskiej założonej w Edessie.

– Kto przywiózł to płótno?

– Tradycja mówi, że jeden z uczniów Jezusa.

– Całun był potem w wielu miejscach, opuścił Edessę wiele wieków temu…

– Owszem, ale odkąd wojska cesarza Bizancjum…

– Romana Lekapenosa…

– Owszem, Romana Lekapenosa, wykradły im całun, mieszkańcy miasta poprzysięgli, że nie spoczną, dopóki go nie odzyskają. Wspólnota chrześcijańska w Edessie jest jedną z najstarszych na świecie i ani przez jeden dzień nie ustała w wysiłkach, by odzyskać relikwię, my zaś ani na chwilę nie przestaliśmy im w tym przeszkadzać. Już do nich nie należy.

– Ci niemi też są ze wspólnoty?

– Tak, to żołnierze Addaia, młodzi ludzie, którzy starają się odzyskać całun. Pozwalają usunąć sobie język, by niczego nie powiedzieć, jeśli wpadną w ręce policji.

– To barbarzyństwo!

– Utrzymują, że tak zrobił Marcjusz, nadworny architekt Abgara, pierwszy, który ukrył całun przed poganami. My staramy się im przeszkodzić: po pierwsze, by nie dostali całunu, po drugie, by nie dali się złapać policji, bo tym tropem policja mogłaby dotrzeć do nas. Marco Valoni ma rację, pożary w katedrze były wywoływane celowo, podpalała wspólnota, starając się w zamieszaniu wynieść całun. My jednak zawsze byliśmy blisko. Templariusze nie pochwalają kradzieży.

Yves de Charny westchnął głęboko. Kręciło mu się w głowie, ledwo widział twarz Any. Trzymała w ręku komórkę. Nie wiedziała, czy Sofia odebrała jej sygnał, czy słyszy ich rozmowę, ale przynajmniej starała się coś robić, by prawda nie umarła razem z nią.