- Nie wiem.
- No to idziemy z powrotem. Trzeba zorganizować jakąś pomoc.
Miał ochotę wymiotować.. Ledwie się podniósł i poprawił ubranie. Po chwili jednak zaczęli wspinać się na wał przeciwpowodziowy.
- Wiedziałem, że tak będzie - dyszał, ocierając pot swoją jedyną ręką. Cały drżał, nie mógł zaczerpnąć powietrza. - Wiedziałem, że tak będzie.
Na górze zobaczyli nareszcie jakichś ludzi, którzy przeżyli jatkę. Cała grupa poniewczasie uciekała koroną wału.
- Stać! - krzyknął Kuger. - Jestem podoficerem kripo. Musimy udzielić pierwszej pomocy!
- A niech cię szlag trafi! - wrzasnęła jedna z kobiet i pobiegła dalej.
- Wstyd! - odkrzyknęła Helga.
Ale po kilku krokach, kiedy zobaczyła sytuację na jezdni, zachwiała się, oparła o najbliższe drzewo i zwymiotowała gwałtownie.
- Chodź, chodź. Opanuj się.
Ruszyli dalej. Kiedy wyszli zza płotu, w tym bezmiarze leżących ciał zobaczyli stojącego z radosnym wyrazem twarzy Grunewalda.
- O, jesteście.- Wyjął papierosa, zapalił, ale nie zaciągał się, tylko robiąc zeza, obserwował żar.
- Panie Albercie co z panem? - Pierwsza podskoczyła Helga.
Kuger odsuną ją delikatnie. Rzeczowo, na tyle, la ile mógł, sprawdzał stan kolegi. Liczba rąk i nóg z grubsza się zgadzała już na pierwszy rzut oka, lecz Kuger szukał śladów krwi. Na szczęście nie znalazł.
- Spokojnie. To tylko szok.
Grunewald poddawał się oględzinom niewzruszony niczym Budda. Po prostu stopił się z uniwersum.
- Widzicie, jaki świat jest piękny? - powiedział spokojnie i z namaszczeniem jak ksiądz podczas niedzielnej mszy. - Nieprawdaż?
- Panie Albercie. Co z panem?
- To szok - powtórzył Kuger. Ruszył do ludzi, którzy darli prześcieradła dla rannych, ale nie doszedł. Wtym momencie wybuchła bomba z opóźnionym zapłonem i odłamek trafił go w nogę. Upadł na ziemię.
Ktoś musiał coś spieprzyć w radzieckiej fabryce. Bomba miała wybuchnąć dużo później. Kiedy już przybędą zorganizowane ekipy ratunkowe, żeby przetrzebić świeże mięso i siać defetyzm. Zwykły falstart.
Notabene drugą ofiarą tego wybuchu był polski robotnik przymusowy, który opowiadał później wiele historii z tamtych czasów. Też miał szczęście. Leżał ranny i krzyczał z bólu. Odłamek przebił mu prawy policzek, przeleciał przez szeroko otwarte do krzyku usta i wyleciał lewym policzkiem. Właściwie żadnych strat. Poza dwoma bliznami. Dzięki nim po latach weteran wyglądał, jakby się ciągle uśmiechał.
Kilka lat później ulicą Łaciarską, zwaną dawniej Altbuserstrasse, szedł przerażony oficer Milicji Obywatelskiej. Powinien wezwać posiłki. Ale jak? Na piechotę do Komendy Głównej czy najbliższego komisariatu? Łaciarska była jednym wielkim gruzowiskiem. Miszczuk ledwie mógł się przedrzeć. Rozpiął tandetną kurtkę, którą otrzymał z dostaw UNRRA. Wyjął radziecką tetetkę i przeładował. Podskórnie czuł, że mu to nie pomoże. Jednak musiał rozwiązać tę sprawę.
- Schowajcie te wasze steny pod płaszcze. To przecież samo centrum. Żadnych band nie ma.
Borowicz i Wasiak nie byli tego tacy pewni, lecz posłuchali rozkazu. Spoceni i zmęczeni dotarli do bram klasztoru. Był mało zniszczony, przynajmniej w stosunku do kompletnie zrujnowanego kościoła obok. Siostra furtianka nie chciała ich wpuścić, ale na widok milicyjnych legitymacji błyskawicznie otworzyła bramę. Przeszli szerokim korytarzem w stronę dziedzińca. Tuż przed oszklonymi drzwiami napotkali sporą grupę sióstr, które usiłowały rozmawiać na migi. Pod ścianami ustawione były wózki z mizernym dobytkiem.
- Dobra - powiedział Miszczuk. - Wy ustalcie, o co im chodzi, a ja pójdę zerknąć na ten feralny dziedziniec.
Borowicz z Wasiakiem podeszli do sióstr.
- Milicja Obywatelska. O co się kłócicie?
- My się nie kłócimy. Tylko one nie znają polskiego, a żadna z nas nie umie po niemiecku. My z Kresów.
- A o co wam chodzi?
- Jak kazali nam wyjeżdżać, to dotarłyśmy aż tutaj. Na zachód. Dostałyśmy z PUR-u przydział na ten klasztor. - Siostra mówiła ze śpiewnym wschodnim akcentem. - Wszystkie tu mają zamieszkać. No ale my przecież Niemek nie chcemy wyrzucać. My katoliczki.
Skinął głową.
- Rozumiem. Więc czego konkretnie chcecie?
- Jakiegoś dachu nad głową. Przez trzy dni nic nie jadłyśmy. Siostry są wyczerpane.
- Mhm. - Borowicz podszedł do niemieckiej przeoryszy. Ta cofnęła się bojaźliwie, widząc wystającą spod płaszcza metalową rękojeść automatu. Odetchnęła z ulgą jednak, kiedy usłyszała język niemiecki. Borowicz dokładnie wyjaśnił sytuację. Przeorysza uśmiechnęła się.
- Ależ oczywiście! - Kazała pomóc swoim podopiecznym zaciągnąć polskie wózki na górę. - Tu jest wiele wolnego miejsca, bo większość; sióstr poszła służyć w szpitalach wojskowych i cywilnych. Potem gauleiter Hanke nakazał ewakuację zimową i większości mieszkanek już nie ma.
- A znalazłoby się coś do jedzenia?
- Oczywiście. Zapraszamy na skromny obiad.
- Dziękuję.
Borowicz podszedł do Wasiaka. Obserwowali, jak obie przeorysze, jeszcze bardzo ostrożnie, pozdrawiają się wzajemnie. Niemka dostała miniaturkę obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej. Polka otrzymała malutki szkaplerzyk. Kobiety uśmiechnęły się do siebie nawzajem.
- Zastanawiające - mruknął Borowicz. - A może to pierwszy malutki kroczek do przyjaźni.
- No co ty? - żachnął się Wasiak. - Przyjaźń z Niemcami? Zwariowałeś?
W tym momencie na dziedzińcu wybuchł Miszczuk. Obu zatkało. Stali jak dwa słupy soli, gapiąc się bezmyślnie w jasny prostokąt wyjścia na dziedziniec. Żaden z nich nie mógł wykonać najmniejszego ruchu. Widzieli zmasakrowane zwłoki, krew barwiącą żwirek ścieżki między klombami, poruszane lekkim wiatrem płatki kwiatów.
- Klątwa! Klątwa! - krzyczała niemiecka przeorysza. - To już nie pierwszy raz!
- Wiem - powiedział niby spokojnie Borowicz, ale dalej stał w szoku jak sparaliżowany.
- Graniatką w niego rzucili? - spytał rozdygotany Wasiak. Też nie zrobił ani kroku. Oszołomienie nie chciało minąć.
- A słyszałeś huk?
- Nie.
Wasiak przemógł się i ruszył do przodu. Powoli, prawiena palcach.
- To może snajper?
- A słyszałeś wystrzał?
- Nie.
Borowicz też zrobił niepewny krok w stronę dziedzińca, potem jeszcze jeden. Zadziwiające, lecz siostry nie biegały wokół w panice. Obaj poruszali się wśród nieruchomych postaci niczym dwóch żywych ludzi pomiędzy postaciami z gabinetu figur woskowych, które ktoś ustawił w teatralnych pozach.
- Klątwa, klątwa! - zawodziła zakonnica. Popchnęła jedną ze swoich sióstr, burząc reguły martwego krajobrazu. - Przyprowadź księdza. Szybko!
Wasiak wyjął spod płaszcza swojego stena i przeładował. Rozglądał się wokół. Zerknął nawet na sufit, jakby stamtąd mogło zagrażać im jakieś niebezpieczeństwo.
- Co to było? Z procy go załatwili?
- Trzeba katapulty, żeby uzyskać taki efekt. - Borowicz powoli odzyskiwał nerwy. - Po prostu kolejny przypadek.
Wasiak przełknął ślinę. Usiłował uspokoić się, oddychając głęboko.
- Pójdę po niego. Może się da jakoś pomóc? - spytał, ale takim tonem, jakby oczekiwał, że Borowicz stanowczo go powstrzyma.
- Przecież widzisz, że nie żyje. Jeśli tam wejdziesz, to mogą i ciebie zabić.
Rzeczywiście, ciało Miszczuka leżało w tak nieprawdopodobnej pozycji, że widać było gołym okiem. Już po nim. Zresztą człowiek nie ma takiej ilości stawów, żeby aż tak się powyginać.
- Myślisz, że to ludzie zrobili?
- Nie! Diabły, czarownice, upiory, wampiry... Pewnie, że ludzie. - Borowicz zagryzł wargi. Została mu chociaż część rozsądku i rutyna przedwojennego oficera śledczego. - Dobra, robimy tak. Ty ukryj się tutaj i strzelaj do wszystkiego, co się rusza na dziedzińcu. Ja sprawdzę korytarze.