- Dobra. - Wasiak nie miał lepszego pomysłu. Najwyraźniej jednak odetchnął z ulgą.
Borowicz odbezpieczył swoją broń i zaczął biec w kierunku schodów. Z rozwianym płaszczem przeskakiwał po kilka stopni naraz. Potknął się i jego sten wypruł krótką serię. Zawyły rykoszety. Jakimś cudem tylko nie dostał własnym pociskiem. Boże, był tak zdenerwowany, że biegł z palcem na spuście. Zdjął go natychmiast, przesuwając palec na kabłąk. Wbiegł na korytarz, gdzie przerażone siostry usiłowały dostrzec, co się dzieje na dole.
- Won od okien! - wrzeszczał. - Won od okien.
Siostry zaczęły się cofać. Raczej niemrawo, rzucając wokół nieprzytomnymi spojrzeniami.
- Nie pod przeciwległą ścianę! - strofował przerażone kobiety Borowicz. - On będzie was widział i strzeli przez szybę. Kłaść się pod parapetami!
Siostry niezbornie usiłowały się położyć prawie że jedna na drugiej. Borowicz znalazł jednak wolne miejsce. Zerknął i błyskawicznie się schował. Nic. Zaczął biec dalej. Nic z tego. Wrócił zdyszany po kilkunastu minutach.
- I co? - spytał Wasiak. - Ubiłeś drania? Bo słyszałem strzały.
- Nie. Musimy wejść na dziedziniec.
Sądząc po minie, milicjant wolałby tego nie usłyszeć.
- Obaj naraz?
- Cholera wie co lepsze. - Borowicz zastanawiał się gorączkowo. - Może tak: ja wyskoczę, a ty będziesz mnie krył.
- Dobra. - Wasiak zrobił przyklęk przy framudze, po tej stronie, gdzie kładł się długi cień. Odrywając na ułamek sekundy wzrok od dachów, sprawdził położenie zamka w swoim automacie. - Czysto - szepnął.
Borowicz wyskoczył błyskawicznie, przebiegł kilka kroków i przypadł za najwyższym z idealnie przystrzyżonych krzewów. Odwrócił się, mierząc w ścianę, którą dotąd miał za plecami. Nic. Kompletnie nic. Zaczął się czołgać w kierunku zwłok Miszczuka. Zapach kwiatów odurzał go. Ale... Ale było coś jeszcze. Nagle usłyszał słowa: «Wybaczamy wam i prosimy o wybaczenie». Nie mógł się otrząsnąć. Zobaczył dwóch mężów stanu, którzy podają sobie ręce na moście pomiędzy Polską a Niemcami, alians wojskowy, a potem polityczny. Sekundę trwał w stuporze, a potem wrzasnął:
- Duchów nie ma!
Rzucił się do ucieczki. W drzwiach szarpnął Wasiaka za kołnierz i ryknął:
- Spadamy! Tam coś jest!
- Jezu, co?
Biegli korytarzem do wyjścia.
- Nie wiem. Zwiewamy jak najdalej.
- Na komendę?
- Nie.
- No to gdzie?
- Do Ameryki!
Altbuserstrasse była małą, ale dość długą ulicą. Oficer kripo szedł nią rozdygotany. A może powinien wezwać gestapo? Poprosić o posiłki? Jak? Najbliższy telefon był chyba w aptece na Rynku. Albert Grunewald trzęsącymi się ze strachu rękami rozpiął płaszcz. Wyjął swojego lugera i przeładował. Wiedział, że mu to niewiele pomoże. Ale musiał rozwiązać tę sprawę.
Oblężenie już trwało. Z Neumarktplatz rozlegał się ogłuszający łoskot dział. Lecz sama uliczka była jeszcze nienaruszona. Grunewald szedł jak nieprzytomny. Otrzeźwił go lekki wiatr. Odruchowo spojrzał w bok. Wiatr otworzył drzwi bramy, gdzie dwaj żołnierze zrzucali mundury i przebierali się w cywilne ubrania. Podbiegł, krzycząc:
- Stać! Tu kripo!
Miał pecha. Trafił na spadochroniarzy Göringa. Jeden z nich wyszarpnął swój pistolet, przeładował i strzelił szybciej, zanim starszy już Grunewald zdążył pociągnąć za spust. Oni po prostu od paru lat brali udział w prawdziwej walce, on nie. Nigdy nie strzelał do człowieka.
Spadochroniarz podszedł do leżącego i dobił go następnym strzałem.
- Ty! Nie wygłupiaj się - powiedział drugi żołnierz. A właściwie pół jeszcze żołnierz, a pół już cywil, jeśli sądzić po konglomeracie elementów różnorakich ubrań, jakie miał na sobie.
- Bo co?
- A jak ktoś usłyszał?
Zabójca nie miał wątpliwości.
- W tym huku dział? Niby kto? Wszystkich ewakuowali.
- Fakt. Nawet jeśli ktoś został, to siedzi spietrany w piwnicy.
Szybko przebrali się do końca. Najgorzej szło im z butami. Musieli wybebeszyć kilka mieszkań, żeby znaleźć odpowiednie.
- Masz te inwalidzkie papiery?
- Mam, psiakrew. Przeszukałem trupy w całej kostnicy, udając, że szukam ciała brata. - Dezerter rozwinął dwie kartki. - Jeden jest po wylewie do mózgu, drugi ślepy. Kim chcesz być?
- Nie chcę być ślepy. - Kolega wzruszył ramionami.
- A wiesz, co to jest wylew?
- Nie - padła niewątpliwie szczera odpowiedź.
- A ja wiem, bo wypytałem lekarza z innego szpitala. Będę miał nieruchomą połowę ciała i bełkotał, wskazując ci drogę. Ty mnie prawie niesiesz, ale wleź od czasu do czasu w jakąś latarnię i nigdy nie patrz nikomu w twarz.
- Zaraz. Przecież ślepy musi mieć laskę.
- Ten, co tu leży, ma laskę. Pewnie kiedyś oberwał.
- Ale to nie taka...
- O żeż, szlag by cię. Zaraz ci oskrobię lakier nożem.
- Dobra. To do ataku - powiedział spadochroniarz po polsku. Słyszał ten okrzyk wielokrotnie z wrogich linii podczas walk pod Monte Cassino. - Zanim Ruscy nie zamkną pierścienia.
Ślepiec i półparalityk zgrabnie przeskoczyli nad nieruchomym ciałem. Sprawnie, sprintem przeskakiwali też z bramy do bramy w strefie ostrzału, gdzie nie było patroli. Potem zamierzali iść wolniej.
Albert Grunewald nigdy nie dotarł do kryjącego tajemnicę klasztoru.
Staszewski z Mariolą stali uwięzieni w sznurze samochodów dokładnie w miejscu, gdzie Kuger przed laty zarobił odłamkiem bomby. Sławek wysiadł, prostując kości, a także po to, żeby zerknąć, co się dzieje z przodu.
- O rany, jakiś wypadek chyba.
- Co?
- Mówię, że wypadek. Postoimy sobie na tej patelni.
Mariola również wysiadła. Otarła pot z czoła.
- Roztopię się.
- To zdejmij tę kamizelkę.
- Nie. Wiem, że coś się stanie. Tak jak z Miszczukiem, Grunewaldem i innymi oficerami.
- Grunewald przecież został zastrzelony. I... - Staszewski urwał nagle. Wskazał na czerwonego mercedesa zaparkowanego na poboczu. - Czy mnie wzrok myli, czy oni go właśnie kradną?
Zaciekawiony podszedł bliżej. Dwóch osiłków, siedząc już w środku, majstrowało pod stacyjką. Na tylnym siedzeniu dygotał przerażony staruszek.
- Proszę pana! - krzyknął. - Niech mi pan pomoże!
Staszewski oszołomiony bezczelnością złodziei patrzył wręcz z cieniem podziwu. Ci dwaj kroili brykę w biały dzień, na oczach przechodniów, tuż przy samochodach stojących w korku. Nie słyszał o czymś takim nawet od specjalistów z komendy.
- Niech mi pan pomoże - prosił staruszek. - Wnuk tu zaparkował i poszedł coś załatwić. Mnie kazał pilnować auta. Ale co ja mogę przeciwko tym siłaczom?
- Ja bym chyba też nic nie wskórał w walce wręcz.
- No to nieci pan wezwie policję!
- No... No. - Potrząsał głową. - Chyba tak.
Wyjął z kieszeni komórkę i zrobił szybko dwa zdjęcia w wysokiej rozdzielczości. Bandytom umknął ten fakt, ale telefon zauważyli.
- Ty - warknął ten siedzący na miejscu pasażera. - Schowaj komórę, bo ci ją zabiorę, a tobą wyczyszczę przednią szybę. Brudna jest.
Staszewski posłusznie schował aparat. Chciało mu się śmiać. Tymczasem drugi łysol obszedł blokadę zapłonu.
- Możemy jechać.
Pierwszy odwrócił się do staruszka.