Odgryzła koniuszek grubego, brązowego cygara. Na stoliczku przed kanapą stała popielniczka, leżało pudełko zapałek. Koniuszek cygara powędrował do popielniczki, Róża zręcznie przypaliła od długiej zapałki.
Kobieta z coroną to dziwny widok, od razu powoduje wzburzenie mężczyzn… Freud pewnie wiedziałby, jak to zinterpretować. Usiadłem obok i się rozejrzałem. Pokoik przypominał hol małego hotelu. Na ścianach lampy gazowe, na wprost nas wygasły kominek z ułożonymi drwami.
– To hotel – oznajmiła Róża. – Pensjonat. Zajazd. Możecie nazywać go, jak chcecie.
Skinąłem głową.
– Urodziłam się w tysiąc osiemset sześćdziesiątym siódmym – oznajmiła uroczyście i popatrzyła na nas wyzywająco. – Nie mam zwyczaju ukrywać swojego wieku.
– Dobrze się pani trzyma – skomentował Kotia. Nie usiadł, stał przy oknie. – Proszę opowiadać. Teraz już we wszystko uwierzymy.
Po chwili wahania wziąłem szklaną butelkę. Ormiański prazdniczny, sądząc po etykietce, jeszcze z czasów ZSRR. Nalałem trzy kubeczki, chociaż Róża pokręciła głową.
– W młodości pracowałam w hotelu – zaczęła opowiadać Róża – najpierw w hotelu ojca, w Samarze… a potem wyjechałam do Petersburga. Nie sposób wymienić wszystkich miejsc, w których pracowałam, w każdym razie rewolucja zastała mnie w „Europejskim”, byłam pomocnikiem dyrektora. Pracowałam tam nawet wtedy, gdy bolszewicy zamienili go w przytułek dla sierot. W czasie NEP-u znów zaprowadzono w hotelu porządek, a w dwudziestym piątym podpadłam pod paragraf.
– Polityka? – spytałem.
– Nie, kradzież – odparła spokojnie Róża. – Cóż chcecie, takie były czasy. Każdy sobie radził, jak mógł. Rozpoczęło się śledztwo. W moim wieku na ucieczkę było już trochę za późno. Gdybym była mężczyzną, zapewne zastrzeliłabym się, wtedy to było modne, ale nigdy nie lubiłam emancypantek. Leżeć w kostnicy z dziurą w głowie? O, nie! A łykanie trucizny jest dobre dla histeryczek. No to czekałam na naturalny rozwój wydarzeń. Aż tu nagle zaczęły się dziać takie rzeczy! Przychodzę do pracy i myślę tylko o jednym: dzisiaj mnie wezmą na przesłuchanie czy jutro? A tu mnie ludzie nie poznają! „Gdzie się pchasz, kobieto?”, wołają. „Nie ma wolnych pokoi!”.
Zaśmiała się cicho. Skinąłem głową.
– Wróciłam do domu. Mój świętej pamięci mąż jakoś tak dziwnie na mnie patrzy, ale nic, zjedliśmy kolację, położyliśmy się spać. Budzi się rano i jak nie zacznie wrzeszczeć: „Coś za jedna, dlaczego w moim łóżku?!”. To dopiero głupek, co? Skoro już widzisz w swoim łóżku kobietę, niechby nawet niemłodą, to siedź cicho i korzystaj z okazji! Huknęłam na niego: „Zwariowałeś, stary, czy co? Jestem twoją żoną!”. A on mi na to, że żonę pochował piętnaście lat temu, że jest uczciwym wdowcem i żadna stara wiedźma nie odbierze mu pokoju. Plunęłam mu w gębę za takie słowa i wyszłam. Trzy dni po Petersburgu chodziłam. Spałam na ulicy, żebrałam, myślałam, że rozum tracę. I nagle podchodzi do mnie listonosz. Na ulicy, wyobrażacie sobie? I wręcza telegram. A tam adres w Litiejnym zaułku i propozycja, żeby przyjść. Nie miałam nic do stracenia, poszłam. Znalazłam obok kasyna mały sklepik, popatrzyłam na witryny i omal się nie przewróciłam! No bo przecież jakie to były czasy! A tam obfitość wszystkiego… Jesiotr i łosoś, żywe raki, czarny i czerwony kawior, wina, szampany, szynka, pikle, oliwki, owoce w czekoladzie. W najlepszych latach NEP-u czegoś takiego nie było! Tylko za cara, a i to nie we wszystkich sklepach. A ludzie przechodzą obok tak, jakby nic nie widzieli! Wejść weszłam, ale wtedy już nic nie rozumiałam!
Popatrzyła na mnie i na Kotię, jakby sprawdzając, czy jej wierzymy. Wydmuchnęła dym z cygara i mówiła dalej:
– Wyszedł właściciel, taki kulturalny młody człowiek, popatrzył na mnie badawczo i mówi: „Zaraz pani zemdleje z głodu…”. Nakarmił mnie, napoił i mówi: „Rozumiem, że znajomi zaczęli panią zapominać? Nie poznają pani w pracy, nie poznaje rodzina?”. Kiwnęłam głową. I wtedy on mi wyjaśnił to, co zaraz opowiem wam.
– Akurat – powiedział ponuro Kotia. – Takie cuda się nie zdarzają! Nic nam pani nie powie i niczego nie usłyszmy. Wybuchnie pożar, albo zacznie się trzęsienie ziemi.
– …I ten sklepikarz powiedział mi – ciągnęła Róża, nie zważając na wtręt Kotii – że należę do wybrańców.
Kotia parsknął.
– Życie jest bardzo krótkie. Kiedy dożyjecie do sześćdziesiątki – jeśli dożyjecie – to się sami przekonacie. Jak to mówią, wobec śmierci wszyscy ludzie są równi. Ale! – Róża uniosła palec. – To jest los zwykłego człowieka. A zupełnie co innego, gdy w swoim zawodzie osiągnąłeś wyżyny mistrzostwa.
– Na przykład w hotelarstwie? – zapytał ironicznie Kotia.
– Na przykład – przyznała Róża. – Albo w stolarstwie. Albo w malarstwie. Albo w sztuce wojennej. I wtedy stajesz się mistrzem, i wypadasz z życia!
Drgnąłem.
– Zwyczajni ludzie zapominają o nas – powiedziała z lekkim żalem Róża. – I rodzina, i przyjaciele. Nasze dokumenty się rozpadają, nasze miejsce w życiu znika, jakbyśmy się nigdy nie urodzili albo umarli dawno temu. Za to stajemy się mistrzami i możemy żyć wiecznie. Czasem w swoim świecie, a czasem w innym. Tam gdzie jesteśmy bardziej potrzebni.
– Masoni – oznajmił Kotia. – I światy równoległe.
Róża roześmiała się niegłośnym, pobłażliwym śmiechem.
– Młody człowieku, niech pan nie wierzy brukowcom i goniącym za sensacją pismakom! Co tu mają do rzeczy masoni? Po prostu ludzie, którzy w swoim zawodzie doszli do prawdziwego mistrzostwa, wchodzą w nowe życie i stają się mistrzami.
– Czy funkcyjnymi? – zapytałem.
Róża skinęła głową.
– Tak, niektórzy używają tego określenia. Ale my, Rosjanie, nie powinniśmy kaleczyć języka. Mistrz! Piękne, dumne słowo! Ja jestem mistrzem w hotelarstwie, a pan, jak widzę, jest mistrzem-celnikiem? Jestem pełna podziwu, że sięgnął pan takich wyżyn w tak młodym wieku.
– Nie jestem celnikiem – zaprotestowałem.
Róża się uśmiechnęła.
– No przecież widzę! Widzę, że jest pan jednym z nas, wybrańców!
– Łyżki nie ma… – mruknął Kotia i usiadł naprzeciwko Róży.
– Jakiej łyżki?
– Proszę nie zwracać uwagi. – W Kotii obudziła się zawodowa ciekawość. – Więc jest pani tutaj już osiemdziesiąt lat? Nie starzeje się pani.
– Jak pan widzi.
– Ale to przecież nie jest Ziemia?
– To Kimgim. – Róża wymówiła tę nazwę dziwnie miękko, jakby z ukraińskim akcentem. – Tutejsze kontynenty różnią się od naszych, ale miasto leży mniej więcej na wysokości Sztokholmu. Zresztą, nieszczególnie interesuję się geografią.
– A skąd ma pani ten hotel?
– Każdy mistrz, młodzieńcze, otrzymuje miejsce, w którym może wykazać swój talent. Gdy tutaj przyszłam – przez cło przy Dworcu Nikołajewskim – stała tu rozwalona szopa. Ale czułam, że to moje miejsce. Z każdą spędzoną tu nocą budynek zmieniał się, dopóki nie zaczął wyglądać tak, jak chciałam. – Po chwili wahania dodała: – Gdybym chciała, wyrósłby tu hotel większy od „Europejskiego”, ale zawsze podobały mi się małe, przytulne hoteliki.
– Zatem nie starzeje się pani… ma pani możliwość zajmowania się ulubioną pracą i prowadzenia takiego hotelu, jaki pani chce. I posiada pani pewne nadludzkie zdolności. Rany szybko się goją, zapewne jeszcze coś, tak? – Kotia wyliczał, a Róża kiwała głową. – Pani tak jakby nie jest człowiekiem?
– Jestem mistrzem.
– I dużo was jest? Mieszkacie w różnych światach, podróżujecie między nimi… I to przecież od dawna, od dziesiątek, setek lat! Dlaczego nikt nic o was nie wie?
– Dlaczego „nikt”? Na przykład pan, Konstanty, jest zwykłym człowiekiem, ale przyjaciel-mistrz panu zaufał i teraz pan wie. Z czasem nauczy się pan zauważać innych mistrzów, tę zdolność można wytrenować. Kława i Pietia od dawna umieją odróżniać mistrzów od zwykłych ludzi.