Widać było, że Róża delektuje się tą rozmową. Może nieczęsto miała okazję wtajemniczać niedoświadczonych mistrzów? I nie wyglądało na to, żeby kłamała.
Tylko… jaki ze mnie mistrz? Jaki ze mnie celnik? Jakie wyżyny osiągnąłem, żeby tak nagle przemienić się w superczłowieka?
– A kto wami rządzi? – nie poddawał się Kotia.
– Rządzi się tłumem, młodzieńcze. – Róża się uśmiechnęła. – A my jesteśmy mistrzami. Jesteśmy samowystarczalni.
Mógłbym jej przypomnieć, że pół godziny temu samowystarczalny mistrz hotelowy był przywiązany do fotela, ale się powstrzymałem.
– Więc nie wie pani, kto na was napadł?
– Miejscowi – odparła krótko Róża. – Widocznie był wśród nich człowiek, który o nas wiedział. I oni polowali na…
Nagle zmrużyła oczy i zgasiła cygaro w popielniczce. Skrzywiłem się od ostrego zapachu.
– Kiryle Daniłowiczu, przecież oni przyszli po pana! Tak, tak, tak, bez wątpienia! Wiedzieli, że pan do mnie przyjdzie, i postanowili pana schwytać! I się przeliczyli! Powiedzcie mi, młodzi ludzie, po co właściwie do mnie przyszliście?
– Poproszono nas – powiedział beznadziejnym tonem Kotia. – Pewna da… pewna ba… pewna kobieta. Podrzuciła liścik, że musimy znaleźć białą różę i że tam odpowiedzą nam na wszystkie pytania. Najpierw myśleliśmy, że trzeba znaleźć kwiat. Potem, że chodzi o hotel.
– Zwabili was w pułapkę! Ale się przeliczyli! – Róża klasnęła w ręce. Intryga wyraźnie dodała staruszce wigoru. – Co za podłość! Skontaktuję się z najbliższym mistrzem-ochroniarzem. Pewnie nie zna pan jeszcze swoich sąsiadów?
Pokręciłem głową. W odróżnieniu od Kotii nie czułem rozczarowania, ten podrzucony list jakoś nie łączył mi się z zasadzką.
– Powinniśmy wracać – powiedziałem. – Chyba już pójdziemy.
– No co też pan?! – Róża Dawidowna pokręciła głową. – W taką zamieć? I po co? Przenocujecie u mnie, dowiecie się, co to znaczy gościnność mistrza! Kława wspaniale gotuje, zobaczycie, jaki z niej kuchmistrz!
– Musimy wrócić do wieży – powtórzyłem. – Powinna mnie pani zrozumieć. Jak mistrz mistrza.
To podziałało. Staruszka pokiwała głową.
– Tak, oczywiście. Tak, rozumiem… Więc pan też ma wieżę?
– Dlaczego też?
– Gdyby pan wiedział… – powiedziała Róża wstając – jak przewidywalna jest męska fantazja! Połowa mistrzów wybiera sobie wieże.
Kotia wyglądał na niezadowolonego, ale się nie odzywał. Zeszliśmy na dół. Po niedawnym pobojowisku niemal nie zostało śladu. Pietia ścierał jakieś plamki ze ściany, jego matka dzwoniła naczyniami w kuchni.
– Teraz jest zima – powiedziała ze smutkiem Róża. – Przyjdźcie do nas latem… Dużo gości, wesoły śmiech, kwiaty w wazonach. Zapraszam muzyków z miasta, gramy na pianinie.
– A czemu teraz nikogo nie ma? – zapytał Kotia. – Rozumiem, że zima, ale mimo wszystko… Puste nabrzeże, tylko latarnie się palą. Domy pozamykane.
– No… Przecież nie ma sezonu – powtórzyła Róża. Jej spojrzenie stało się żałosne i stropione. – Tak się zwykle dzieje zimą w małych nadmorskich hotelach. A mieszkańcy… też się porozjeżdżali.
Kotia zerknął na mnie i skinął głową.
– Rzeczywiście, czas na nas. Bardzo nam było… – Spojrzał na Pietię, który melancholijnie maczał szmatę w misce. Wóda zabarwiła się na czerwono. Kotia przełknął słowo „miło” i dokończył: – Panią poznać.
I wtedy do drzwi ktoś zastukał. Róża Dawidowna drgnęła. Pietia upuścił szmatę i zastygł z otwartymi ustami, z kuchni wyjrzała Kławdia.
– Jeśli wrócili… – zaczęła Róża. – Ale przecież zdoła nas pan obronić, Kiryle Daniłowiczu?
Wzruszyłem ramionami. Róża spojrzała na żyrandol i ten się zaświecił. Dumnie uniosła głowę, podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież.
W przedpokoju zakłębiła się para, nawet zawirowały śnieżynki. Przed drzwiami stał człowiek w szarym płaszczu z baszłykiem, w wysokich butach i futrzanej czapie. Mógł mieć czterdzieści lat, może trochę więcej. Wyglądał na strwożonego, ale gdy nas zobaczył za plecami Róży, na jego twarzy odmalowała się ulga.
– Mistrz? – powiedziała ze zdumieniem Róża. – O… dobry wieczór.
– Za hotelem jest pięć trupów – powiedział mężczyzna, nie tracąc czasu na przywitania.
– To straszne, Feliksie! – Róża załamała ręce. – Jacyś szaleńcy zaatakowali hotel! Szukali młodego mistrza…
– Szukali mnie – uciął Feliks. – Chodźmy, młody człowieku. Jest pan sam?
– Z przyjacielem.
Feliks się skrzywił.
– Cóż, wezmę was obu. – Odwrócił się do staruszki. – Różo Dawidowna, niech pani będzie ostrożniejsza, bardzo panią proszę. Sama pani rozumie, jak bardzo będzie nam pani brakować, jeśli zdarzy się coś nieodwracalnego.
– O, Feliksie…
Nie miałem ochoty kontynuować tej rozmowy i marnować czasu. Chwyciłem Kotię za rękaw i pociągnąłem za sobą. Pietia popatrzył na nas z nieukrywaną ciekawością, Kława szybko się przeżegnała, Róża Biała odprowadziła Feliksa wzrokiem pełnym uwielbienia.
Wyszliśmy w zamieć.
Powóz stał tuż przed wejściem. Zwykły faeton, tylko z podniesionym dachem (znowu sypało) i nie na kołach, lecz na płozach, zaprzężony w dwa konie. Lejce owinięte na niepozornym słupku przy wejściu do hotelu. Jasna latarnia, przymocowana po prawej stronie powozu pięknie oświetlała leżące dziesięć metrów dalej ciała, już przyprószone śniegiem.
– Dużo bajek naplotła wam Róża Dawidowna? – zapytał Feliks, zamykając za sobą drzwi powozu.
Kotia zaśmiał się nerwowo, a ja powiedziałem z ulgą:
– Dużo. Że urodziła się w tysiąc osiemset sześćdziesiątym siódmym…
– Wiecznie się odmładza. – Feliks pokręcił głową. – No, jaka to różnica, pięćdziesiąty siódmy, czy sześćdziesiąty siódmy? To nie, żeby tylko skłamać… I pewnie powiedziała, że była kierowniczką hotelu?
– Pomocnikiem kierownika.
– Była pokojówką. Była pokojówką i pokojówką została. Jej hotel to marzenie pokojówki – czysto, ciepło i ani jednego gościa. – Feliks się skrzywił. – Wsiadajcie, chłopcy. Nie mamy tu nic do roboty.
– Nazwała pana mistrzem… – Nie dokończyłem, ale Feliks zrozumiał moje pytanie.
– Jeszcze jedno kłamstwo. Mistrzowie… to trzeba mieć wyobraźnię… Jesteśmy jedynie funkcyjnymi. No, wsiądźcie wreszcie do sań, jeszcze zdążymy się nagadać!
10.
Pogoda była straszliwa. To zamieć ciskała krótkimi śnieżnymi pociskami, to wiatr cichł i z nieba zaczynały spadać wielkie bożonarodzeniowe płatki śniegu, tylko po to, żeby minutę później zmienić się w drobne lodowe kulki, którymi porywisty wiatr chłostał drogę. Konie szły równo, sanie jechały kołysząc się lekko. Tylne siedzenie w saniach przypominało wąską kanapkę z futrzanym pledem, a nogi przykryliśmy czymś w rodzaju baranicy. Nigdy wcześniej nie jeździłem saniami i nie spodziewałem się takich wygód.
Odjechaliśmy trzy kilometry od hotelu, a smętne ceglane budynki nadal ciągnęły się wzdłuż nabrzeża, ulice nadal były absolutnie puste – żywego ducha! Ładnie byśmy wyglądali, gdybyśmy próbowali pokonać całą tę drogę na piechotę!
– Nazywam się Kirył – przedstawiłem się poniewczasie. – A mój przyjaciel to Konstanty. Jesteśmy z Moskwy.
– Bardzo mi miło – powiedział Feliks beznamiętnie.