Выбрать главу

– Feliksie, dlaczego nikt tu nie mieszka? – zapytałem, uparcie usiłując podtrzymać rozmowę.

– To dzielnica fabryczna – odpowiedział Feliks. – Strefa przemysłowa. A teraz są święta.

– I co, nie ma tu zupełnie nikogo? – nie ustępowałem. Feliks ściągnął lejce, zatrzymując konie. Ciekawe doznanie – mając doświadczenie z samochodami, nauczyłem się, że zatrzymać można się w każdej chwili, a sanie przejechały jeszcze jakieś pięćdziesiąt metrów, zanim ostatecznie stanęły.

– Naprawdę chcesz wiedzieć? – zapytał Feliks.

Skinąłem głową. Twarz Feliksa był poważna, nawet ponura. Gdyby powiedział, że miasto okupują kosmici, że zajęły je wampiry, albo przetrzebiła dżuma, uwierzyłbym mu.

– Rozejrzyj się. Jaki idiota spacerowałby w taką pogodę po nabrzeżu?

Chciałem coś odpowiedzieć, ale nie znalazłem słów.

Feliks się uśmiechnął, ale wtedy od strony morza dobiegł głośny plusk, jakby o brzeg uderzyła ogromna fala, i ten dźwięk zmył uśmiech z twarzy Feliksa.

– Jest jeszcze jeden powód! – krzyknął, mocno uderzając konie lejcami.

Konie skoczyły do przodu, tak że mnie i Kotię odrzuciło na oparcie kanapy. Przechyliłem się i zobaczyłem, jak za balustradą, za rzędem latarni, na wodzie kołysze się coś okrągłego, ciemnego, obsypanego fosforyzującymi błyskami, jak długie macki wyciągają się w stronę miasta.

Sanie mknęły tuż przy ścianie budynków fabrycznych, jak najdalej od wody. Cielsko gigantycznej ośmiornicy poruszało się daleko z tyłu.

– Nie bójcie się – powiedział Feliks, nie odwracając głowy. – One boją się światła i nigdy nie wychodzą na drogę.

Muszę przyznać, że nie spodziewałem się czegoś takiego. Ten obcy świat był zbyt podobny do naszego. Tutaj mogłyby żyć tygrysy i niedźwiedzie, ale nie smoki czy gigantyczne ośmiornice!

– Dokąd właściwie jedziemy? – spytałem.

– Do mnie. Jesteśmy prawie na miejscu.

Sanie skręciły w szeroką ulicę, zupełnie niepodobną do wąskich zaułków rozdzielających korpusy fabryk. Ulica była oświetlona identycznymi latarniami jak te na nabrzeżu.

Na wprost nas coś zahuczało, załoskotało i świecąc jasnymi reflektorami, pędziło ku nam. Coś metalowego, na wielkich kołach o dwumetrowej średnicy, pomiędzy którymi groźnie wznosił się przysadzisty pancerny korpus z kilkoma lufami – albo ckm, albo działka małokalibrowe.

Feliks zjechał na pobocze i rycząca machina przemknęła obok nas. Ostro zapachniało chemią. Nie była to zwykła woń benzyny, lecz coś zupełnie innego, trochę spirytus, a trochę amoniak.

– Omal nas nie rozjechał – burknął Feliks i odwrócił się do nas. – Coście tak przycichli? Czołgu nie widzieliście?

– U nas są inne czołgi – powiedział cicho Kotia. – Jeżdżą za miastem. Powoli. I na gąsienicach.

– U was można też spacerować po nabrzeżu. – Feliks się uśmiechnął.

Na brzegu, tam gdzie pomknął kołowy czołg, rozległ się terkot, jakby zaczęła działać wielka maszyna do szycia.

Im bardziej oddalaliśmy się od brzegu, tym bardziej miasto wokół nas ożywało, tracąc smętną geometryczną monotonię. Ujrzeliśmy pierwsze piętrowe i dwupiętrowe budynki, jeszcze nie mieszkalne, ale też już nie fabryczne; w niektórych oknach paliło się światło. Od drogi, którą jechaliśmy, odchodziły w różne strony wąskie uliczki.

Śniegu było tu mniej, od czasu do czasu sanie przeraźliwie zgrzytały na kamieniach. Skręciliśmy. Droga biegła teraz lekko pod górę i zaczęła się wić. Wokół nas wznosiły się duże domy otoczone ogrodami. W którymś oknie ujrzałem ludzką postać – kobieta nalewała herbatę – i zrozumiałem wreszcie, czego tak bardzo mi tu brakowało: normalnych ludzi. Szalona babka o nazwisku Biała, jej debilna służba, zabójcy w czerni, nawet Feliks, który wyskoczył jak diabeł z pudełka, oni wszyscy nie byli ludźmi, lecz aktorami teatru absurdu. Tak samo niesamowitymi, jak potwór wysuwający macki na brzeg, czy śpieszący mu na spotkanie czołg, tylko że w ludzkiej postaci.

A kobieta pijąca herbatę była prawdziwa! Zwyczajna! Najbardziej prawdziwe są właśnie rzeczy zwykłe i banalne. Nawet ta myśl była prawdziwa – dlatego że tak strasznie banalna.

Mimo późnej pory, w tej części miasta na ulicach było sporo ludzi. W ogrodzie piętrowego domku z dziesięć osób, dorośli i dzieci, bawiło się śnieżkami. Pomachali do nas, obrzucili śniegowymi kulami i radośnie wykrzykiwali jakieś życzenia, nie zrozumiałem tylko z jakiej okazji.

– U nas są teraz święta – powtórzył Feliks.

– Ja też nie miałbym nic przeciwko temu, żeby porzucać się śnieżkami – powiedział ponuro Kotia.

– Zaraz się rozgrzejecie. Jesteśmy na miejscu.

Sanie zatrzymały się przed przysadzistym budynkiem na szczycie wzgórza. Architektonicznie przypominał stary rosyjski dworek – piętrowy centralny budynek i dwa parterowe skrzydła. Na placyku przed budynkiem śnieg był rozjeżdżony i zdeptany, widziałem liczne ślady kół i płóz. I ciągle te same latarnie. Jasne światło w oknach, poruszające się cienie za roletami i przytłumiona muzyka. Albo na nas czekano, albo zauważono zbliżające się sanie, w skrzydle domu bowiem otworzyły się drzwi i do sań podbiegł młody chłopak – miał rozpiętą koszulę, lekkie pantofle, ale szyję owiniętą szalikiem.

– Wróciłem – oznajmił Feliks, zeskakując z sań i rzucając chłopakowi wodze. – Wszystko w porządku?

– Tak! – odparł chłopak, zerkając na nas z ciekawością. – Wyprzęgać?

– Wyprzęgaj.

Ja i Kotia poszliśmy za Feliksem do wejścia do głównego korpusu. Chłopak zaprowadził konie do wielkiej bramy w prawym skrzydle.

– Dlaczego nie macie samochodów? – nie wytrzymałem.

– Dlatego że nie ma tu ropy – odpowiedział Feliks.

Pomyślałem, że na każde pytanie znajdzie taką idiotycznie prostą odpowiedź. Dlaczego nikt nie spaceruje? Bo zimno. Dlaczego nie ma samochodów? Bo nie ma benzyny.

– Na czym polega sens życia? – zapytałem złośliwie.

– Nie drwij – burknął Feliks. – Cały sens naszego życia to solidne wykonywanie swojej funkcji.

– To mi się nie podoba.

– Przywykniesz.

* * *

To była restauracja. Nie taka jak w hoteliku, z atmosferą małego europejskiego klubu. O, nie! To była Restauracja przez duże „R”, w stylu hulających kupców i robotników partyjnych. To była knajpa! To było coś równie wulgarnego jak restauracja „Praga” na Nowym Arbacie. Takie restauracje istniały w Rosji przed rewolucją, szczęśliwie przetrwały NEP (być może właśnie w takich „szumiała” dziarska babka-złodziejka Róża Biała), przebiedowały czasy Stalina i lata wojny, okrzepły i zmężniały w epoce uprawy kukurydzy i breżniewowskiego zastoju, zmieniły dziesiątki właścicieli w czasie pieriestrojki i szczęśliwie weszły w trzecie tysiąclecie.

Kicz jest nieśmiertelny.

W tej restauracji były kolumny. I kryształowe żyrandole, a także materiałowe tapety na ścianach. I posągi nagich kobiet o pustych oczach gotowanych ryb. I białe wykrochmalone obrusy. I kryształy, i porcelana, i srebrne sztućce, i kelnerzy w czarnych smokingach i białych koszulach, uprzejmi i dumni.

Powiecie, że tak właśnie powinno być? Że restauracja musi różnić się od kawiarni, baru czy zakładu z kuchnią narodową? To prawda. Ale tutaj wszystkiego było za dużo – i kryształu, i srebra, i krochmalu. Zastała przekroczona cienka granica i pompatyczny luksus przemieniał się w megakicz.

Goście pasowali do tego zakładu. Przypomniałem sobie uprzejmego listonosza, który przywiózł mi informatory celne – był tak samo błyszczący, rasowy, dżentelmeński. Jak lokaj z angielskich filmów.

Tutaj ludzie się bawili. Przy niektórych stolikach jedli i pili arystokraci, wystarczyło na nich spojrzeć, żeby zrozumieć: nie nasi! Miejscowi! Stąd, z tego świata, gdzie nie ma ropy, gdzie jeździ się saniami, a na brzeg wyłażą potwory morskie. Ale pośrodku sali, przy ogromnym stole biesiadowało towarzystwo, które widuje się w drogich moskiewskich restauracjach. Szef mojej firmy obowiązkowo urządzał przed Nowym Rokiem wielką imprezę firmową, i to zawsze w jakimś tam „Metropolii”, jakby nie mógł przeznaczyć tej forsy na premie dla pracowników. No więc w „Metropolii” siedzieli właśnie tacy, jak tutaj. Napakowani, ale z brzuszkiem (albo odwrotnie: z brzuszkiem, ale napakowani), krótko ostrzyżeni, z niezmienionym, jakby wyrzeźbionym uśmiechem. Tacy jak oni początkowo zachowują się bardzo przyzwoicie, ale potem cały ten blichtr spada z nich razem z trzeźwością i przemieniają się w ludzi, którymi byli dziesięć lat temu: w drobnych bandytów. Tylko zamiast polskiego napoleona walą teraz camusa, i rzygają nie na malinowe marynarki, lecz na marynarki od Brioni.