Выбрать главу

Nagle zrobiło mi się przejmująco smutno. Nie z powodu Anki. Było, minęło, rozstaliśmy się i pożegnaliśmy, coś się po prostu nie ułożyło. Rozstaliśmy się po ludzku, za obopólną zgodą. Za wykasowanymi z mojego życia przyjaciółmi, a nawet za rodzicami też jakoś specjalnie nie tęskniłem. Z przyjaciółmi, teraz już byłem pewien, mógłbym zaprzyjaźnić się na nowo – z Kotią się przecież udało. A rodzice… Najważniejsze, że są żywi i zdrowi, że się o mnie nie martwią – przecież dla nich to tak, jakby mnie nigdy nie było.

Tęskniłem za… Keszju. Chciałem wziąć za uszy jego psi łeb i wytargać jak należy. A potem przytulić nos do nosa, podrapać go za uchem, pogłaskać po brzuszku.

Tfu! Gdybym opowiedział o tym Kotii, pewnie natchnąłbym go do stworzenia nowego arcydzieła. Na pewno siedzi teraz w domu i męczy się z powodu braku pomysłów.

A właściwie dlaczego nie miałbym zabrać Keszju? Dlatego że mnie zapomniał? To co, przywyknie na nowo! Dlatego że sąsiedzi wzięli go do siebie? Cześć im za to i chwała, jestem nawet gotów zapłacić im za psa. Ale muszę mieć z powrotem mojego Keszju!

Ta decyzja od razu poprawiła mi humor. Zamknąłem okno, wbiegłem po schodach na drugie piętro, wziąłem zimny prysznic (nie dlatego, że lubiłem, tylko dlatego, że woda nie chciała się nagrzać), potem zrobiłem sobie w kuchni kilka kanapek i zaparzyłem herbatę. Usiadłem na krześle, zacząłem jeść i zastanawiać się: zainstalować w wieży telewizor czy nie? Sam z siebie na pewno się nie pojawi, ale przecież można kupić. Czy potrzebuję w swoim nowym życiu pudełka do prania mózgu, czy nie?

Chyba jednak potrzebuję, żeby zupełnie nie oderwać się od życia kraju. Wszyscy oglądają, a ja co, mam być lepszy? Kto mi wtedy poradzi: „Jedz jogurt”, „Myj zęby”, „Idź do kina”?

Ukroiłem sobie jeszcze kawałek kiełbasy, nalałem herbaty, wstałem i przeszedłem się po kuchni. Pomacałem noże – ostre, obejrzałem garnki i talerze. Będę musiał nauczyć się gotować, bo na razie mam w repertuarze tylko dwie potrawy – smażone jajka i gotowaną kurę. Można by pomyśleć, że czuję jakąś szczególną wrogość do tego nieszczęsnego ptaka i usiłuję zniszczyć go razem z potomstwem na wszystkie możliwe sposoby. Jeszcze przyjdzie kiedyś w gości funkcyjny Feliks i będzie mi głupio.

I wtedy dopiero uświadomiłem sobie, że od kilku minut nie daje mi spokoju delikatny dźwięk dobiegający zza ściany. Cichy szum, jakby obok pracował jakiś potężny mechanizm.

Nasłuchując, podszedłem do okna, do tego zamkniętego okiennicami, po lewej stronie od wychodzącego na Moskwę. Przyłożyłem ucho do zimnej metalowej okiennicy.

Coś mruczało, syczało, szumiało. Jakieś maszyny? Odkręciłem trzpień, przelotnie rejestrując, że moje palce trzymają śrubkę niczym szczypce, jednym ruchem otworzyłem okiennice na oścież.

Tutaj też było słońce, właśnie wstawało nad morzem, maleńki purpurowy brzeżek na wschodzie. Ciekawe, że jak się patrzy na słońce wystające zza morza, człowiekowi nigdy się nie pomyli, czy słońce wschodzi czy zachodzi.

Po prawej i lewej stronie ciągnęła się plaża; otworzyłem okno, wciągnąłem w płuca słony i zarazem słodki morski wiatr, wysunąłem się do pasa i rozejrzałem. Wieża stała na piaszczystym półwyspie niczym latarnia morska, albo forpoczta strzegąca przed potworami morskimi.

Ale czułem, że tutaj nie ma ośmiornic z Kimgimu, a jeśli nawet są… U podnóża swojej funkcji rozerwę każdą ośmiornicę gołymi rękami.

Zbiegłem na dół i otworzyłem drzwi. Nogi grzęzły mi w piasku, kiedy obiegałem wieżę. Piaszczysta plaża, trzysta metrów za wieżą zielony brzeg. Żadnych śladów ludzi. Tylko szumiące, napływające na brzeg fale.

Musiałbym mieszkać gdzieś indziej niż w Moskwie i wyjeżdżać nad morze częściej niż raz do roku, żeby zachować się inaczej. Rozebrałem się do naga, pobiegłem na brzeg i wszedłem do wody. Była chłodna, jak zwykle o poranku, ale do wytrzymania. Kilka metrów szedłem, a gdy woda sięgnęła mi do pasa, zacząłem płynąć. Minutę później spróbowałem wymacać nogą dno, ale dna już nie było. Wisiałem teraz w tej cudownie chłodnej, słonej wodzie, delikatnie podgarniając ją rękami i patrząc na wstające słońce. Potem zawróciłem i popatrzyłem na brzeg, na swoją wieżę.

Nawet się nie zdziwiłem się, że w tym świecie wieża wygląda jak latarnia morska. Ściany z szarego kamienia i różowych muszli. Na samej górze zakratowany taras, słabo połyskujące lustra i reflektory. Ciekawe, jak się zapala światło? I czy powinienem pełnić rolę latarnika?

Pewnie tak.

Zanurzyłem się i popłynąłem do brzegu.

Nowy świat to dobra rzecz, ale stary przyjaciel jeszcze lepsza. Musiałem ratować Keszju.

* * *

Znów wziąłem prysznic – morska woda jest słona. Potem nie wytrzymałem i stanąłem przy oknie wychodzącym na morze.

Słońce wisiało już nad horyzontem. Od morza zaczęła wiać lekka, ciepła bryza.

Zawsze zazdrościłem ludziom, którzy mieszkają nad morzem.

A teraz miałem swoje własne, tuż za progiem. Piętnaście minut piechotą od metra Aleksiejewska.

Nie miałem czym zamknąć drzwi od zewnątrz, ale nie sądziłem, żeby to było potrzebne. Skoro wieża w ciągu jednej nocy wyhodowała całe piętro z kuchnią i łazienką, to pewnie będzie umiała nie wpuścić do środka bezdomnego. Naciągnąłem kaptur na wilgotne włosy (słońce słońcem, ale jesieni nikt nie odwoływał) i poszedłem do metra.

Pieniędzy miałem niewiele, a przecież chciałem uczciwie wykupić Keszju.

I wtedy przyszła mi do głowy niespodziewana myśl.

Zatrzymałem się i zacząłem łapać okazję. Minutę później obok mnie zahamował żiguli z mordziastym łysym kierowcą, podobnym do młodego aktora Morgunowa.

– Do Studienogo projezda – powiedziałem z szerokim uśmiechem.

– Ile?

– Pięćdziesiąt. – Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej, choć niżej setki można było nie zaczynać rozmowy. – Myślę, że to wystarczy?

– Aż za dużo! – powiedział szczerze kierowca i przechylił się, otwierając mi drzwi. – Wsiadaj!

Jak widać, umiejętności celnika nie ograniczały się do znajomości rzadkich słów i umiejętności łapania noży w powietrzu. Kierowca mruczał coś pod nosem zadowolony, a ja odprężony patrzyłem na przemykające za oknem domy. Korków na szczęście nie było.

– Czytałem niedawno Henry’ego Millera – odezwał się niespodziewanie kierowca.

Wyglądał tak, że nie podejrzewałem go nawet o czytanie modnych Murakami i Coelho, szczerze mówiąc, co do Turgieniewa, Londona i Strugackich też miałem poważne wątpliwości.

– Co konkretnie? – spytałem. – Zwrotnik Raka? Czy Zwrotnik Koziorożca?

Kierowca spojrzał na mnie zdumiony.

– No, no! A gdzieżeś ty czytał te książki?

– A tak się złożyło. – Aż się stropiłem. – W młodości, w bibliotece rodziców.

– Aa, jasne. – Kierowca się uspokoił. – Słuchaj, nie rozumiem ja tej wysokiej literatury! Czytam i czytam, no co to za porażka? Jak już wysoka literatura, to albo gówno jedzą, albo w tyłek się ładują! Jak tu się przemóc i czytać coś takiego?

– Niech się pan nie przemaga – poradziłem. – I czyta klasykę.

– Tiutczewa bardzo lubię – zwierzył się niespodziewanie kierowca, po czym zamilkł.

I tak dojechaliśmy do Studienogo – w milczeniu i rozmyślaniach o wysokiej literaturze. Poprosiłem kierowcę, żeby zatrzymał się w pewnej odległości od mojego byłego domu, i wręczyłem pięćdziesiąt rubli, które zostały bez sprzeciwu przyjęte.