Dopiero gdy odjechały ostatnie samochody, do których wcisnęli się nudzący się obok wieży ochroniarze (ciekawe, swoją drogą, co myśleli o kaprysach zwierzchnictwa?), zamknąłem drzwi i spojrzałem pytająco na Kotię.
– Całkiem nieźle – oznajmił bardzo poważnie Kotia. – Świetnie udawałeś głupka, szczególnie na początku: „Cieszę się, że cię widzę w dobrym zdrowiu…”.
– No przecież właśnie tutaj się wygadałem – zacząłem i urwałem.
– Wręcz przeciwnie! – oburzył się Kotia. – Czy naprawdę mógłbyś pomyśleć, że Natalia nie żyje? Gdybyś się na jej widok przestraszył albo zdziwił, to by dopiero było podejrzane. Nie, wszystko wypadło dobrze, zachowywałeś się jak trzeba.
– A ty też jesteś dobry! – nie wytrzymałem. – Dziennikarz sensacjonista!
– No co? Brzmi nieźle. – Kotia dumnie wypiął pierś. – Nie mam zamiaru do końca życia pisać historii o tym, jak nielubiana teściowa stała się ukochaną żoną. Natrafię na jakąś sensację…
Pokiwałem głową.
– Właśnie. Już natrafiłeś. I co, gdzie twoje artykuły sensacyjne? Mam nawet zdjęcia, mógłbyś wykorzystać.
Kotia westchnął ciężko, potarł czoło.
– Nawet na piwo nie mam już ochoty. Powiedz mi, czy cały nasz rząd to funkcyjni?
Pokręciłem głową.
– Myślisz, że dlaczego Natalia wzięła mnie na bok? Niektórzy ludzie o nas wiedzą i korzystają z naszych usług. Niekoniecznie politycy.
Kotia się wzdrygnął.
– Owszem. Jeszcze komicy.
– Co chcesz, człowiek się stara – powiedziałem dyplomatycznie, chowając książkę za plecami. Nie wypadało obgadywać człowieka, od którego przed chwilą dostałem książkę z autografem.
– Wiesz, jakie odniosłem wrażenie? – ożywił się Kotia. – Że ta twoja Natalia to też pionek.
– Też?
– Strasznie jest ważna – mówił dalej Kotia, ignorując moje pytanie. – Rządzi się i nadyma.
Jego rozmyślania przerwało pukanie do drzwi, tym razem od strony Kimgimu.
– Zaczynasz się cieszyć popularnością – ożywił się Kotia. – Faktycznie zastanów się nad tabliczką z godzinami pracy.
Podszedłem do drzwi. Kotia znów stanął przy schodach (podejrzewałem, że ten punkt pociąga go możliwością szybkiego odwrotu po trasie piętro-okno-Moskwa). Chociaż… szczerze mówiąc, na jego miejscu, nie posiadając zdolności celnika, też bym się asekurował.
Drzwi się otworzyły, wpuszczając zimne powietrze…
…oraz młodziutką czarnowłosą dziewczynę o skośnych oczach.
– Proszę o przejście! – zawołała dziewczyna, nim moja pięść uderzyła ją w skroń. Zdążyłem wyhamować rękę.
Z boku wyglądało to tak, jakbym szybkim ruchem pogładził ją po głowie.
Nie miała już na sobie czarnego kombinezonu. Spódnica, trochę przydługa, ale u nas też takie noszą, coś w rodzaju krótkiego kożuszka, brązowy beret.
Dziewczyna jak dziewczyna. W metrze nikt nie zwróciłby na nią uwagi – ani na ubranie, ani na typ urody.
– Dokąd chcesz przejść? – zapytałem.
– A dokąd jest przejście? – Popatrzyła za siebie. Albo nie chciała spotkać się ze mną wzrokiem, albo sprawdzała, kto się za nią pojawi.
– Do Moskwy. I gdzieś na brzeg morza, tam nie ma ludzi.
– Morze. – Dziewczyna weszła, odsuwając mnie. Zamknęła drzwi i przesunęła zasuwę. Popatrzyła na Kotię, dumnie uniosła głowę i w końcu spojrzała mi w oczy.
Była śmiertelnie przerażona. Znajdowała się już w tym stanie, gdy znika panika, a pozostaje jedynie martwy spokój.
– Cło! – zawołałem. – Masz na psie noże do rzucania. Biała broń o długości mniejszej niż łokieć podlega opłacie.
Jednym ruchem dziewczyna wywróciła kieszeń kożuszka. Na podłogę wypadła garść monet, chyba srebrnych.
Nie chciała być niegrzeczna. Po prostu bardzo się śpieszyła.
– Wystarczy. – Skinąłem głową. Mogłem nie liczyć, wiedziałem, że zapłaciła z naddatkiem i że nie ma ze sobą nic więcej podlegającego ocleniu. – Idź. Tamte drzwi.
– Powinieneś otworzyć – powiedziała dziewczyna i oblizała wargi. – Spieszę się.
Otworzyłem – ciekawe, czy jej by się nie udało? – i malowniczym gestem wskazałem plażę. Dziewczyna prześliznęła się obok mnie i od razu zdjęła kożuszek, zostając w czarnym sweterku.
– Poczekaj! – zawołałem. – Powiedz, po co napadliście hotel?
Podskakując na jednej nodze, dziewczyna zdejmowała but.
– Potrzebowaliśmy mistrza.
– Jakiego?
– Dowolnego. – W ślad za butami poleciały na piasek wełniane skarpety. To już zaczynało przypominać striptiz.
– Po co?
Dziewczyna wyjęła z pochwy kindżał, podciągnęła spódnicę i szybkimi ruchami zaczęła obcinać kieckę na wysokości kolan.
– Był taki jeden pomysł… – odpowiedziała mętnie. Nagle odwróciła się do mnie i ze szczerą nienawiścią wykrzyknęła: – Jak ja was wszystkich nienawidzę!
– I mimo to prosisz mnie o pomoc?
– Nie o pomoc! O przejście.
Przez chwilę trzymała nóż w ręku, jakby się zastanawiając, czy we mnie nim rzucić, czy nie. Ale rozsądek zwyciężył, nóż wrócił do pochwy, dziewczyna odwróciła się, zrobiła jeden krok, drugi, jakby dla rozgrzewki i zaczęła biec – lekko, pięknie, do brzegu, ku zielonej gęstwinie w oddali. Biegła szybko. Nie dogoniłbym jej… W każdym razie nie wtedy, gdy byłem menadżerem.
– Dokąd się tak śpieszy? – spytał w zadumie Kotia.
– Nie dokąd, tylko skąd – poprawiłem. – Coś mi się wydaje… Nie wydawało mi się. Do drzwi od strony Kimgimu ktoś zastukał, delikatnie, ale stanowczo.
– Może lepiej nie? – Kotia wskazał głową drzwi. – Mogłeś przecież wyjść. Do sklepu, po telewizor…
Pokręciłem głową. Kotia nie rozumiał – nie mogłem nie otworzyć. Jeśli rzeczywiście byłem w wieży, to udawanie nieobecnego było ponad moje siły. To tak, jakby próbować powstrzymać kichnięcie.
Jedyne, co mogłem zrobić, to podejść do drzwi bardzo powoli, otworzyć je nieśpiesznie i nie od razu wpuścić człowieka, który stał na progu.
Mężczyzna, na oko trzydziestoletni. Normalna budowa ciała, jedynie twarz niestandardowa – romboidalna, jakby zbudowana z klocków lego. Przybyły był lekko ubrany, jakby wyszedł na spacer w chłodny letni wieczór – wiatrówka, jakiś lekkomyślny berecik na głowie.
– Cześć. – Mocno uścisnął mi rękę. – Jesteś Kirył, wiem. Feliks mówił o tobie dużo dobrego. – Nazywam się Chajes.
Znów pomyślałem, że mieszkańcy Kimgimu nie mają szczęścia do fonetyki. Smutne westchnienie Kotii miało chyba znaczyć, że ja i Chajes nie rozmawiamy po rosyjsku.
– Możesz mi mówić po prostu: Chaj – zaproponował. – Wiem, że nasze imiona brzmią dla was dziwnie.
– Kirył – przedstawiłem się niepotrzebnie. I zarażony jego manierą dodałem: – Można po prostu Kir.
– To twój przyjaciel? – Chajes skinął głową w stronę Kotii i pomachał mu ręką. – Wspaniale. Dokąd uciekła dziewczyna?
– Tam.
– Idę. – Chajes westchnął i twardym krokiem podszedł do drzwi. Żłobkowane podeszwy jego butów zostawiały na podłodze kawałki topniejącego śniegu. – Jeśli nie sprawi ci to kłopotu, to nie wychodź nigdzie przez pół godziny, dobrze?
Otworzył drzwi bez problemu. Wyszedł, rozejrzał się. Kopnął kożuszek, zrzucony przez dziewczynę, i pobiegł jej śladem; najpierw powoli, ale z każdą sekundą przyśpieszając coraz bardziej. A przy tym w jego ruchach nie było tej mechanicznej monotonii, z jaką ruszają w pogoń terminatorzy czy inne wampiry w amerykańskich filmach. Nie, Chaj biegł swobodnie, od czasu do czasu podskakując, jakby próbował wypatrzyć ofiarę, albo po prostu cieszył się pędem, piaskiem, morzem, słońcem.