– Nie nasza i nie wasza – odparł wymijająco Chaj. – Była lekarzem, głupia… Czas na mnie, przyjaciele. Spotkamy się jutro u Feliksa!
Poklepał mnie po ramieniu, skinął Kotii ręką i poszedł w stronę wieży.
– Chaj! – zawołałem. – Czy ona wróci do wieży?
Chaj zastanowił się i wzruszył ramionami.
– Być może. A co?
– Czy mam ją zatrzymać?
To niewinne pytanie wyraźnie go zakłopotało.
– Możesz, oczywiście. Ale po co?
– To przecież nasz wróg!
– Tak, ale… – Wydawało się, że Chaj osłupiał. Wyglądał jak angielski dżentelmen, który widzi, że stary wierny sługa usiadł przy stole, położył na nim nogi i zapalił cygaro. – Przecież nie jesteś policjantem! Po co miałbyś ją zatrzymywać?
– Zaatakowała mnie – przypomniałem.
– W takim razie zatrzymaj, jeśli chcesz. Albo zabij.
Gdy wszedł do wieży, Kotia powiedział:
– Patrz, jakie to u nich proste. Zatrzymaj albo zabij!
– U nas – przypomniałem posępnie.
– U was – zgodził się Kotia. – Słuchaj, Kirył, mógłbyś mi pożyczyć z pięć tysięcy?
Omal nie zapytałem, skąd niby mam mieć pieniądze, ale w porę przypomniałem sobie o „zwrocie kosztów”. Wyjąłem paczkę banknotów, odliczyłem pięć i spytałem:
– Wystarczy?
– Aha… – Kotia wziął pieniądze. Wyglądał na dziwnie spiętego. – Wracam za pół godziny. Czekaj.
– Ty co, zmówiłeś się z Chajem? – burknąłem, nic nie rozumiejąc, ale Kotia już szedł zdecydowanym krokiem do wieży.
Ciekawe, po co mu tak nagle prawie dwieście dolarów? Żeby kupić butlę jakiegoś francuskiego koniaku? Nie, to nie w jego stylu. Zgrzewkę piwa? Też raczej nie.
Przeniosłem się w cień wieży; piasek był chłodny i odrobinę wilgotny, ale to było nawet przyjemne, i położyłem się wygodnie. Czy biedny funkcyjny, który ma przed sobą nie wiadomo ile lat pracy na przejściu celnym nie ma prawa odpocząć na plaży: Ma prawo. Może nawet odrobinę się zdrzemnąć.
– Wstawaj, celniku!
Otworzyłem oczy, popatrzyłem na Kotię i wstrząśnięty usiadłem gwałtownie.
– Coś ty…? – powiedziałem. – Bawisz się w Paganela?
Kotia wyglądał zabójczo. Miał na sobie brązowe sandały na bosych nogach, zielone szorty i pomarańczową podkoszulkę. Na głowie cytrynowożółtą panamę dla przerośniętego przedszkolaka, a na ramieniu sportową torbę ze skaju, biało-niebieską.
– A co? – zapytał wojowniczo Kotia.
– Wyglądasz jak opakowanie flamastrów – mruknąłem. – Chińskich flamastrów. Dokąd się wybierasz?
Kotia westchnął i wcisnął mi w rękę jakieś papierki.
– Bierz, to reszta… oddam ci… potem…
Zerknąłem. Było tam kilka pogniecionych dziesiątek.
– Nie mogę siedzieć w domu, Kirył – powiedział Kotia. – No, jak ja mogę siedzieć w domu, kiedy tu się dzieją takie rzeczy? Tu zresztą też nie mogę siedzieć. Kim ja jestem w porównaniu z wami? No, kim?
– Kim? – mruknąłem.
– No właśnie! Nikim! – odpowiedział Kotia z goryczą. – Mam przy tobie siedzieć, jak domowe zwierzątko? To już lepiej pójdę… popatrzę, co to za świat.
– Aha… – Domyśliłem się wszystkiego, gdy tylko zobaczyłem, jak Kotia patrzy na las w oddali. – No cóż. Idź. Nie zabłądzisz?
– Kupiłem kompas. – Kotia zademonstrował prawdziwy turystyczny kompas. – Tu niedaleko jest sklep sportowy, zauważyłem, jak szedłem do metra. Mam jeszcze toporek, zapałki turystyczne, konserwy, cukier… i saperkę.
– Po co?
– Podobno przydaje się na wyprawie.
Popatrzyłem na jego oczy, wstydliwie schowane za szkłami okularów i westchnąłem.
– Czemuś nie kupił plecaka?
– Drogo – skłamał bez przekonania.
– Nie łżyj! Plecak średniej klasy może kosztować ze czterysta rubli, i na pewno nie jest droższy od tej torby.
– Nie umiem nosić plecaków.
– Plecak to nie akwalung, Kotia.
– Dobra! Z plecakiem wyglądam jak kretyn!
– Z tą torbą będziesz wyglądał jak dwóch kretynów – nie poddawałem się. Szczerze mówiąc, byłby ze mnie nie lepszy turysta niż Kotia, ale mimo wszystko…
– Żadnych plecaków – zaparł się Kotia. – Obetrę sobie ramiona, będę się zaczepiał o każdą gałąź.
– A niech cię licho – poddałem się. – Lekarstwa masz?
– Bandaż, jodynę, środek przeciwbólowy i na biegunkę.
– Jakiś garnek wziąłeś? Kaszę?
– Po co mi garnek, nienawidzę kaszy. Konserwy, mleko skondensowane, cukier.
Bez słowa przysunąłem do siebie jego torbę, ale Kotia wyszarpnął mi ją.
Jak się jednak okazało, wcale nie musiałem do niej zaglądać. W końcu byłem celnikiem.
– Aha, chrupkie pieczywo – powiedziałem sarkastycznie. – Za pół godziny konserwy zetrą je na proszek. I świeży numer „Sport-ekspresu”. Lepiej byś wziął papier toaletowy! I krem na odparzenia. Słusznie, nogi na pewno obetrzesz sobie od razu. A po co ci w dżungli paczka prezerwatyw? Kotia spiekł raka, ale odpowiedział twardo:
– Czytałem, że wydaje się je wszystkim amerykańskim komandosom, dlatego że to bardzo pożyteczna rzecz w każdych warunkach.
– A niech cię – powiedziałem tylko. – Zaczekaj tu.
Oczywiście nie miałem kociołka ani plecaka, ale znalazłem papier toaletowy, porządny rondel i trochę artykułów spożywczych zamiast skazanego na zmiażdżenie pieczywa. Do tego ekwipunku turysty-lowelasa dorzuciłem dobry nóż (rozumiem, że toporek ważna rzecz, ale jak tu iść na wyprawę bez noża?) i moją własną kołdrę. Zwinąłem ją mocno w rulon i przewiązałem znalezionym w kuchni sznurkiem tak, że kołdrę można było nieść jak plecak.
– Dziękuję – powiedział Kotia tonem winowajcy, biorąc ode mnie ten ładunek.
– Gdybyś mi przynajmniej powiedział, co chcesz zrobić!
Kotia wzruszył ramionami.
– Podejdę do lasu, przespaceruję się trochę brzegiem.
– Chwała Bogu, że się nie wybierasz do dżungli.
– To się jeszcze zobaczy – powiedział zuchowato Kotia. – A zresztą, skąd myśl, że to faktycznie dżungla? Może to zwykły lasek brzozowy? I z dzikiej zwierzyny są tam tylko zające?
– Aha. – Popatrzyłem na ciemnozielony gąszcz na horyzoncie. – Brzozy i zające, tak, tak. Słuchaj, Kotia… Uważaj tam na siebie.
– Dobrze.
Uścisnęliśmy sobie ręce. Kotia ujął wygodniej swoją kretyńską torbę i poszedł w stronę lasu.
A ja stałem kilka minut, patrząc, jak on idzie – powoli, grzęznąc w piasku, zupełnie inaczej niż przekwalifikowana na terrorystkę lekarka, inaczej niż Chaj-policjant. Zwykły mieszczuch, który trafił na łono natury i nawet nie próbuje udawać zawziętego podróżnika.
Pomyślałem, że od początku tych wszystkich wydarzeń prześladuje mnie wrażenie, że jestem bohaterem powieści przygodowej – wokół mnie jest albo kryminał, albo mistyka, albo fantastyka. Tak naprawdę dzieje się to z każdym człowiekiem, tylko gatunki zwykle nie są aż tak pasjonujące. Zazwyczaj jesteśmy bohaterami melodramatów bez pięknych księżniczek czy dzielnych rycerzy, czasem nudnych powieści produkcyjnych, w których twój robotniczy czyn nie jest nikomu potrzebny, albo bohaterami bufonad, gdzie w roli pajaca występujesz ty i nikt inny.
Teraz, patrząc na Kotię, mężnie wkraczającego w obcy świat w stroju działkowicza, który wyszedł przerywać marchewkę, pomyślałem nagle: a może to jego powieść? Może to jemu jest sądzone wędrować po obcych światach od cła do cła, obrastać muskułami, zdobywać umiejętności walki turystycznym toporkiem (i saperką!), prostować wątłą pierś, rozrastać się w barach? Gdzieś po drodze jakiś oftalmolog funkcyjny wyleczy go z krótkowzroczności. A potem Kotia odnajdzie swoją smagłą księżniczkę, razem staną na czele powstania narodowego przeciwko funkcyjnym i przede wszystkim nakładą po gębie Chajowi. A ja będę siedział w wieży i wrzeszczał na przechodzących: „I gdzie się pchasz? Tam jest średniowiecze, a ty masz w kieszeni pistolet Makarowa!”. Przecież prócz bohaterów i łajdaków w powieściach przygodowych są również ci, którzy uprawiają zboże, budują domy i łowią ryby.