Выбрать главу

Właściwie powinienem położyć się spać.

Ale znów mi się nie udało. Raper nie był głupi, obsztorcował kompanów jak się patrzy i pół godziny później całe przycichłe towarzystwo zastukało do drzwi, grzecznie się pożegnało i wróciło do Moskwy. Raperowi na pożegnanie poradziłem:

– Takich więcej nie przyprowadzaj.

Chłopak pokiwał energicznie głową. Nie wiem, od jak dawna miał wejście do świata funkcyjnych, ale wyraźnie rozumiał, że nie warto z nami zadzierać.

Zamknąłem za nimi drzwi i poszedłem wreszcie spać, z twardym postanowieniem, że nie otworzę nikomu, bez względu na to, kto będzie się dobijał. Niech walą w moskiewskie drzwi muzycy i deputowani, niech dobijają się od strony Kimgimu Feliks z Chajem, niech na brzegu morza odwołuje się do mojego sumienia Kotia. Nic mu nie będzie, wytrzyma do rana.

A ja będę spał i śnił o nowym przejściu. Przejściu do przyszłości. Do świata zwanego Arkanem, gdzie można uczyć się na cudzych błędach.

Uczciwe zasnąłem z myślą o Arkanie, ale nad ranem, w półśnie, przed obudzeniem, wydawało mi się, że nowe drzwi otworzyły się znowu do Kimgimu, tym razem obok restauracji Feliksa. A przed wieżą zebrał się tłum funkcyjnych, mężczyzn i kobiet, młodych i starych, którzy na różne sposoby wymyślali mi za frymarczenie przejściami między światami; że nie rozumiem ich wartości i zachowuję się aspołecznie. Wszystko to się nakręcało i nakręcało, aż w końcu przerodziło w coś na kształt zebrania związków zawodowych, z wyrzutami, świństwami i społecznym osądem. Potem pojawiła się Natalia, powiedziała, że trzeba mi odebrać wieżę, ponieważ jestem osobnikiem, któremu nie można ufać, i przywrócić mnie do szeregu zwykłych ludzi. Nieoczekiwanie z tłumu wyszedł polityk Dima i poparł tę propozycję. Po nim wystąpili komik Żenia i młody raper, a potem już zaczął na mnie napierać cały tłum funkcyjnych, wymachujących rękami i wykrzykujących obraźliwe słowa.

Obudziłem się zlany potem i leżałem chwilę, słuchając, jak mi „wali serce. Przestraszyłem się. Nie na żarty się przestraszyłem, że znów stanę się zwykłym człowiekiem!

A przecież tak się miotałem! Tak panikowałem! Wszystkich mi zabrali… rodziców, psa, przyjaciół, dziewczyny. Wszystkich! Ale wystarczyło, że dali mi przestronne więzienie, obiecali porządne racje i rozrywki, a od razu przestałem się burzyć. No bo przecież, cokolwiek bym mówił, wieża to więzienie. Kołek, do którego przywiązano łańcuch długości dziesięciu kilometrów. Wszystko, co mam, to okrągłe podwórko do spacerów na łańcuchu. No dobrze, pięć podwórek. I nie dziesięć kilometrów, tylko piętnaście.

Trochę krótko.

Nigdy nie polecę na Kubę… a tak bardzo chciałem. Ani do Nowej Zelandii. Jeśli wierzyć Feliksowi, wówczas moja funkcja się rozpadnie. Ale co tam zamorskie kraje! Nawet nie pojadę z przyjaciółmi do Pragi, a przecież planowaliśmy. Co tam do Pragi! Nawet na daczę nie pojadę, bo to jakieś sto kilometrów.

– I co dalej? – zapytałem, patrząc w sufit. – Nie zdarza się tak, żeby wszystko za darmo i jednemu człowiekowi. Jestem teraz prawie nietykalny. Twardziel nad twardzielami. Mam pod bokiem własną plażę, przytulne miasteczko i kawał Moskwy. Niektórzy przez całe życie nie wyjeżdżają z jednego miasta. I czego mi tak niby brakuje? Kapotni?

Myśl o Kapotni uspokajała. Mimo wszystko miałem więcej szczęścia niż kolega z południowo-wschodnich obrzeży Moskwy.

No i strasznie byłem ciekaw, dokąd otworzyły się czwarte drzwi. Czy ambitny polityk miał szczęście, a razem z nim potencjalne ofiary tsunami i trzęsień ziemi?

Ubrałem się szybko i popatrzyłem na trzy otwarte już okna.

I nagle przypomniała mi się piosenka, którą tak lubił ojciec – o człowieku, który mieszkał w starym domu, gdzie jedno okno wychodziło na pole, drugie na las, a trzecie na ocean. To musiała być piosenka o funkcyjnym celniku, takim jak ja! Nie pamiętam, kto ją śpiewał. Chyba nie profesjonalny piosenkarz, tylko jakiś znany podróżnik, a może kucharz? Śpiewał zdumiewająco dobrze, jakby to było jego dawne hobby. Trzeba będzie znaleźć i posłuchać.

W moich trzech oknach widniało: brudnoszare niebo nad Moskwą, czysty zimowy błękit nad Kimgimem i piękny różowy wschód słońca nad morzem. Bajka!

Skontrolowałem, co się dzieje za oknami, ale wszędzie panował spokój, nigdzie, nawet w Moskwie: nie było żadnych kolejek pod drzwiami. Ale czy jest coś, co pod względem spokoju mogłoby konkurować z tropikalnym morzem o poranku?

A potem wziąłem się w garść i zachowałem jak prawdziwy bohater. Najpierw poszedłem na górę, doprowadziłem się do porządku, wziąłem prysznic i postawiłem czajnik na gazie, a dopiero potem podszedłem do dwóch zamkniętych okien.

Za okiennicami jednego z nich panowała cisza. Czas tego okna jeszcze nie nadszedł.

Za okiennicami drugiego było słychać równy szum. Nie tak głośny, jak szum morza, ale wyraźny.

Zacząłem odkręcać pokrętła, nie stawiały oporu, jakby wyczerpały swoją funkcję i teraz chciały jak najszybciej zerwać się z gwintu.

W końcu okiennice otworzyły się na oścież. Popatrzyłem w okno i aż gwizdnąłem z wrażenia.

No, no…

W telewizji w takich momentach – jak to się mówi, w najciekawszym miejscu – dają zwykle reklamy. Gdybym kręcił film o moich przygodach, właśnie w tym miejscu dałbym przerwę na reklamę.

Zresztą, widok za oknem przypominał reklamowy klip – jeden z tych przesłodzonych, reklamujących jogurty albo soki owocowe. Taki, gdzie ptaszki zbierają jagódki, zajączki korzonki, robaczki jabłuszka, misie miód, a potem to wszystko wpada prosto do wiadra z mlekiem od czyściutkiej krówki i przemienia się w apetyczny kolorowy płyn. Gdy właśnie was mdli od ślicznych reklamowych dzieci i dziadka, który we własnym ogrodzie entuzjastycznie poi rodzinę sokiem z kartonu, to znaczy, że widzicie dokładnie to, co zobaczyłem w tym oknie ja.

Soczyście zielona trawa! Nie, nie rozumiecie – naprawdę zielona, jak w reklamach, gdy czasem ją podbarwiają; w rzeczywistości tak intensywny kolor mogą mieć tylko chińskie flamastry.

I na tej zielonej łące, rozpościerającej się aż po horyzont, w malowniczym nieładzie rosły równie kolorowe drzewa, obsypane kwiatami, a może owocami…

Czy muszę dodawać, że niebo było błękitne, słońce żółte, a powietrze aromatyczne i czyste?

Miałem straszną ochotę znaleźć gdzieś pokrętło z napisem „kolor” i ująć nieco barw. A przy okazji zmniejszyć trochę kontrast.

W porównaniu z tym światem tropikalny Skansen wydawał się jakiś taki spłowiały, wyblakły. Jakby ktoś wziął Gogaina, zawiózł go na Tahiti i zmusił do malowania pastelami, a potem wręczył mu soczyste farby akrylowe i korzystając z jego stropienia, namówił do namalowania pejzażu pasa środkowego, ale w smętnych odcieniach.

Tak czy inaczej, ten świat reklamy nie wyglądał mi na przyszłość. Może gdybym ujrzał wypaloną równinę, zacząłbym podejrzewać, że mi się udało. Ale ten widok nie pasował nawet do moich optymistycznych wyobrażeń o przyszłości.

Szkoda, że nie jestem obłąkanym sekciarzem. Pomyślałbym, że otworzyłem wrota do raju. Zrzuciłbym z siebie ubranie i zaczął radośnie biegać po trawie.

Wprawdzie nie zrzuciłem ubrania, ale zszedłem na dół i otworzyłem drzwi. Zerwałem i podejrzliwie powąchałem źdźbło trawy – ze starego nawyku Rosjanina, który w każdym podarunku losu dopatruje się podwójnego dna.

Trawka smacznie pachniała i nie gryzła.

– „Wybacz, stary” – powiedziałem do nieobecnego polityka słowami szkapy z dowcipu. – „Starałam się, jak mogłam…”.

Z tego świata moja wieża wyglądała dość zabawnie. Znacznie smuklejsza, pokryta białym kamieniem. Pewnie marmur – żyłkowany, wygładzony. No bo z czego innego można budować wieże w tym bajkowym świecie? Tylko z marmuru, jaspisu, malachitu i innych kamieni szlachetnych.