Выбрать главу

Gryząc trawkę, ruszyłem przed siebie, oddalając się od wieży. Spróbuję poznać ten świat samodzielnie, bez podpowiedzi.

Rzecz jasna, nie oddalając się bardziej niż na dziesięć kilometrów.

15.

Dzieci znają dwa sposoby przemieszczania się, z których jeden dorośli zupełnie zatracają. Pierwszy: wleczenie się. Drugi: bieganie w podskokach. Zwykle normalne dziecko tym pierwszym sposobem idzie do szkoły, tym drugim do domu.

Dorośli, jak łatwo się domyślić, zatracają zdolność poruszania się sposobem drugim.

Można próbować zgadnąć, dlaczego tak się dzieje. Można wygłosić różne mądre hipotezy o stawach i stosunku masy ciała do siły mięśni. Można wzdychać nad ciężarem przeżytych lat i powiedzieć coś górnolotnego o czystości duszy, która mknie ku niebu, o popełnionych grzechach, które przygniatają człowieka do ziemi. I wszystko to będzie słuszne.

Efekt pozostanie ten sam. Bez względu na to, czy jesteś romantykiem, czy pragmatykiem, nie będziesz biegał radośnie po zielonej trawce, jeśli już przestałeś być dzieckiem, a jeszcze nie stałeś się zdziecinniałym staruszkiem.

A ja… ja właśnie miałem ochotę biegać i podskakiwać. Chciałem się śmiać, skakać, turlać, wystawiać twarz na słońce i paść na trawę z rozrzuconymi rękami, i patrzeć w błękitne niebo, dopóki świat się nie przewróci, dopóki nie poczuję się jak Atlas, dźwigający na plecach miękką, sprężystą kulę ziemską, spadający i trzymający, w bezkreśnie czystym błękicie. Ale biegać chciało mi się najbardziej.

Pobiegłem. Ze sportem łączyły mnie stosunki dość przyjacielskie, ale niezbyt bliskie i nigdy przedtem nie przyszłoby mi do głowy, żeby tak biec – nie za odjeżdżającym autobusem, nie do zamykanego właśnie sklepu, nie za kimś i nie przed kimś, ale tak po prostu. Zresztą, pewnie kiedyś by mi się nie udało. A teraz przebiegłem kilometr czy dwa i zrozumiałem, że mój organizm w ogóle nie zareagował na ten bieg. Nie zasapałem się, pewnie nie miałem nawet przyśpieszonego tętna, moje ruchy były bardzo precyzyjne. Czułem skurcze każdego mięśnia, krew płynącą w żyłach, nerwowe impulsy, które zmuszały nogi do biegu. Całe moje ciało przemieniło się w doskonałą maszynę.

Z żalem zmusiłem się do zwolnienia kroku i podszedłem do drzewa, które jeszcze z wieży zachwyciło mnie swoimi kolorami.

Drzewo jak drzewo. Jabłoń. I kwitnie całkiem zwyczajnie. A przecież ile jest piękna w tej zwyczajności, jak delikatne są te białe i różowe odcienie płatków, jak zdumiewająco strzępią się ich brzegi! Jak cudownie upajający aromat płynie od każdego kwiatuszka!

Aż zaszlochałem, wzruszony, gładząc kwitnącą gałązkę, i drżącym głosem zanuciłem:

– Kwitnąca jabłoń, jaki cud…

Dalej nie pamiętałem, a Szkoda! Chciało mi się śpiewać, śmiać, biegać, rozrzucać kwiaty, patrzeć, jak pełznie po liściu gąsienica, taka puszysta jak główka noworodka, zielona w białe kropki, jak świeży ogóreczek, zabawnie wyginająca grzbiet przy każdym ruchu. Śliczne stworzonko! Uśmiechnąłem się do niej, a ona tak śmiesznie wygięła się w odpowiedzi, przemieniając się w:) – komputerowy znak uśmiechu. Pewnie można się z nią porozumiewać!

I wtedy zrobiłem rzecz dziwną. Ni z tego, ni z owego podniosłem rękę i uderzyłem się w twarz. Raz w życiu widziałem coś takiego – gdy uderzono w twarz dziewczynę, która wpadła w histerię – i do dziś pamiętam, jak zdumiała mnie uzdrawiająca siła tego środka.

Jak się okazało, to lekarstwo działało znakomicie bez względu na płeć leczonego – poczułem się równie otrzeźwiony, jak owa dziewczyna histeryzująca po rozstaniu z chłopakiem. Wciągnąłem głęboko powietrze, zakląłem przez zęby i rozejrzałem się jeszcze raz.

To, co się ze mną działo, jeszcze przed chwilą było nieprawidłowe. Nienormalne. To prawda, że piękny krajobraz, że czyste niebo, to prawda, że zielona trawa, że drzewa i że kwiaty.

Ale to jeszcze nie powód, żeby rozczulać się nad każdą mrówką!

Euforia mijała błyskawicznie. Nawet ciężko to z czymkolwiek porównać. Z wrażeniami pijanego, któremu wsadzili głowę pod zimną wodę? O, gdybyż zimna woda dawała tak otrzeźwiający efekt. W książkach fantastycznych co rusz jakiś bohater hula sobie, pije całą noc, a rano łyka tabletkę i czuje się doskonale. Najwidoczniej pijaństwo bez kaca jest marzeniem wszystkich pisarzy. Tyle że ja przecież żadnych tabletek nie brałem.

No tak, ale po co mi tabletki? Po co tabletki człowiekowi, na którym rany goją się szybciej niż na psie? Przecież jestem funkcyjnym z całym zestawem cudownych zdolności! Wystarczy, żebym znalazł się w sytuacji, w której są one potrzebne, i wszystko od razu zadziała!

Zdaje się, że tak właśnie było.

Rozejrzałem się jeszcze raz. Teraz już widziałem wszystko zupełnie inaczej. Idylliczny krajobraz przestał cieszyć. Późna wiosna, a może wczesne lato, zwykły sad jabłoniowy, tylko bardzo zapuszczony.

Więc co się ze mną działo jeszcze przed chwilą?

Znów przypomniała mi się bajka o czarnoksiężniku ze Szmaragdowego Grodu – gdy Dorotka ze swoją pstrokatą kompanią weszła na pole maków i nawdychała się oparów, narkomanka jedna. Zresztą, nie przypuszczałem, żeby aromat kwitnących maków mógł mieć takie działanie, a już niewinnych jabłoni nigdy w życiu nikt o to nie podejrzewał. Wprawdzie Japończycy wpadają w ekstazę na widok kwitnącej sakury, ale z powodów estetycznych a nie farmakologicznych. W tym sadzie nawet Miczurin by się nie zachwycał, tylko złapał za sekator i zaczął przycinać drzewa.

No dobrze, dajmy spokój jabłoniom. Co nam zostaje? Powietrze. Cieplej, cieplej. Czy zwiększona zawartość tlenu może spowodować coś takiego? Zdaje się, że tak. No i jeszcze podtlenek azotu, czyli gaz rozweselający. No dobrze, ale dwutlenek azotu chyba nie może powstać sam z siebie. A może? Przecież w świecie Kimgimu nie ma ropy, a to przecież również bardzo znacząca rzecz, różniąca ten świat od Ziemi.

Znowu pożałowałem, że nie ma ze mną Kotii. Na pewno tworzyłby hipotezy, przeprowadzał eksperymenty. Pewnie i tak niczego by się nie dowiedział, ale już sam fakt jego działalności budziłby otuchę. Jest taki typ ludzi, którzy w trudnej sytuacji zaczynają wykonywać mnóstwo różnych czynności. Mierzą puls ofiarom, bacznie wpatrują się w nadciągające chmury, upierdliwie sprawdzają dokumenty milicjantów, dzwonią do jakichś ludzi i żądają odpowiedzi na dziwne pytania. Ich działania nie przynoszą żadnej realnej korzyści, za to otoczenie od razu się uspokaja, koncentruje i zaczyna podejmować inne działania, nie tak liczne i efektowne, ale znacznie bardziej pożyteczne.

Zresztą jeden eksperyment mogę przeprowadzić sam.

Wyjąłem z paczki papierosy i zapalniczkę, pstryknąłem, przezornie odsuwając ją na odległość wyciągniętej ręki.

No, nie nazwałbym tego słupem ognia, ale musiałem przyznać, że płomień wyglądał inaczej. Płonął jaśniej, był równiejszy i bardziej czysty.

Więc jednak tlen?

Możliwe… jako jeden z czynników.

Westchnąłem i schowałem papierosy. Oczywiście, mogłem tu wrócić z hermetycznym naczyniem, wziąć próbkę powietrza, a potem w Moskwie zrobić gdzieś analizę. Laboranci wszystko by mi wyjaśnili, rozrysowali, pokazali.

Tylko czy ja tego potrzebuję?

I tak wniosek jest jeden: ten świat nadaje się albo dla funkcyjnych, albo dla miłośników narkotyków. Pewnie z radością przychodziłby tu raper z koleżkami. Albo solidni wujaszkowie ze znaczkami deputowanych w klapach marynarek – żeby śpiewać i tańczyć nago w świetle księżyca.

Czułem się tak, jakbym otworzył drzwi do świata-wydmuszki, pustego, nikomu niepotrzebnego. Nieprzyjemne uczucie, jeśli mam być szczery. Za Kimgim i Ziemię-siedemnaście tak szczerze mnie chwalili. Wtedy zrozumiałem, że gdy otworzą się czwarte i ostatnie drzwi, moja przyszłość zostanie zdeterminowana. Mam już cztery (włączając naszą Ziemię) światy, i w każdym (krąg o promieniu dziesięciu kilometrów. Jaka to może być powierzchnia? Πr2, chyba tak. Zawsze miałem problemy z geometrią. No dobrze, to znaczy, że mam do swojej dyspozycji jakieś trzysta kilometrów kwadratowych w każdym ze światów. W sumie półtora tysiąca kilometrów kwadratowych.