W porównaniu z celą więzienną – bardzo dużo.
W porównaniu z taką choćby Moskwą – średnio na jeża. Moskwa, co doskonale pamiętam ze szkoły, zajmuje powierzchnię tysiąca kilometrów kwadratowych.
No dobra, trzeba zbadać to jabłoniowe królestwo.
Szedłem już dwadzieścia minut szybkim krokiem, od czasu do czasu oglądając się, raczej z przyzwyczajenia niż z prawdziwej obawy, że się zgubię. Czułem wieżę bardzo wyraźnie – jak część własnego ciała.
Sad wokół był bardzo zapuszczony, ale pozostawał sadem. Odległość między drzewami mniej więcej jednakowa; udało mi się nawet rozróżnić gatunki jabłoni (po kwiatach), przy czym różne gatunki posadzono nie grupkami, lecz w rzędach, niedbali ale jednak. Zacząłem mieć nikłą nadzieję, że w tym świecie mimo wszystko żyją ludzie.
I dosłownie kilka minut później byłem tego pewien – w powietrzu zapachniało dymem. Zacząłem biec – nie tym beztroskim biegiem, którym wpadłem do tego świata, lecz podobnie jak Chaj. Za jabłoniami zobaczyłem wodę – niezbyt szeroka, spokojna rzeczka. Wybiegłem na brzeg, stanąłem.
Za rzeką znajdowała się wieś.
I miałem absolutną pewność – to nasza, ziemska, rosyjska wieś. W tym najgorszym wariancie, który sprawia, że patrioci wołają o wrogich knowaniach, a ludzie bardziej rozsądni myślą o poszukiwaniu rosyjskiej idei narodowej.
Domki konstrukcji szkieletowej, brudne szyby w oknach, przekrzywione szare płoty, wszystko w kolorze tej smętnej szarości, jaka dominuje w rosyjskich wsiach na wiosnę. Ogródki – chyba nawet marchewka rosła w nich bura albo biała, porozwieszana na sznurkach bielizna też była jakaś taka poszarzała. A między domkami chodzą chude pstrokate kury.
Ja sam jestem mieszczuchem i takie wsie widzę zwykle z okien pociągu, wiozącego szczęśliwych mieszkańców Moskwy do Petersburga czy Jekaterynburga. I zawsze wtedy pocieszam się myślą, że takie wsie są tylko przy torach, w pobliżu dużych miast, skąd młodzież wyjeżdża, kiedy tylko dostanie dowód. A gdzieś w głębi są na pewno takie prawdziwe wsie, jak w podręcznikach „Kraj ojczysty”. Domy murowane albo drewniane, porządne płoty, rzeźbione okiennice na oknach. Gdzieś tam. Na Kubaniu. Albo na Syberii.
Tutaj ta smętna szarość była szczególnie szokująca na tle wielobarwnej, kwitnącej natury.
Byli też ludzie. Na brzegu rzeki siedziała z wędkami grupka mężczyzn i dzieci w wieku przedszkolnym. Dziwne. Na ryby powinni chodzić dorośli i nastoletnie pętaki, a nie maluchy, które nie są w stanie utrzymać wędki w ręku. Wyglądało to tak, jakby wśród miejscowej ludności była nienaturalna przerwa wieku.
I wszyscy się uśmiechali. Rozmawiali o czymś półgłosem, przerzucali się krótkimi okrzykami: „Bierze!”. „Aha!”. „Twoja!”. „Tak!”. Jakby nie chcieli tracić sił na bardziej skomplikowane słowa. Albo już nie umieli ich używać.
Usiadłem naprzeciwko na drugim brzegu. Moje pojawienie się nie wywołało zdumienia czy ożywienia. Kilka uśmiechów, kiwanie rękami, to wszystko.
Wyjąłem papierosy i zapaliłem, przyglądając się ludziom. Przecież to byli nasi! Z naszej Ziemi! Nie stąd i nawet nie z Kimgimu!
– Nie, Dima – wymruczałem. – Nie przypuszczam, żeby to się nadawało na nową ideę narodową. Mogę mieć tylko nadzieję, że to nie Arkan. Że to nie Rosja w dwa tysiące czterdziestym roku.
Jeden z rybaków wstał. Poparzył na mnie, odłożył wędkę i wszedł do wody – nie rozbierając się, nie zdejmując butów, nawet nie podwijając spodni! Niemal do połowy rzeki szedł w bród, z pięć metrów przepłynął i znowu zaczął iść, wyraźnie kierując się w moją stronę.
No, wreszcie jakaś reakcja!
Nie zwracając uwagi na ściekającą z niego wodę, mężczyzna podszedł do mnie i usiadł na trawie, uśmiechając się serdecznie. Miał ponad czterdzieści lat, ale wyglądał na mocnego, krzepkiego, zdrowego i całkiem zadowolonego.
– Dzień dobry, chłopaczku!
– Dzień dobry, dziadźko!
Skąd mi się wziął ten dziadźko’ Z jakiej racji? Ale mężczyzna się nie obraził, tylko zapytał:
– A nie masz ty czasem co zapalić?
– Co bym miał nie mieć, mam – odpowiedziałem, dostosowując się do jego stylistyki, i podsunąłem paczkę z papierosami.
Jednego mężczyzna zapalił, a następne dwa, pytając spojrzeniem o pozwolenie, schował do kieszeni koszuli – mokrej kieszeni. Tylko wzruszyłem ramionami.
– Uu… – powiedział mężczyzna, z rozkoszą wypuszczając dymek. – Nazywam się Sasza. Wujek Saszko.
– A ja Kirył.
– I z daleka przychodzisz, Kirył?
– Nie. – Wskazałem ręką w stronę wieży. – Nie za bardzo.
– Czyżby otworzyło się nowe przejście? – ucieszył się mężczyzna. – No to żyjemy! A skąd jesteś?
– Z Moskwy.
– A ja z Połtawy.
Wyczerpując w ten sposób wszystkie tematy do rozmowy, wujek Saszko rozciągnął się na trawie, nie wypuszczając papierosa z zębów.
– I od dawna tu jesteś, wujku Saszko? – zapytałem.
– No… – Zastanowił się, przekładając w zębach papierosa. – Będzie ze dwa lata. Albo i trzy. Gorbacza kiedy obalili?
– Gorbaczowa? – zdumiałem się. – Prezydenta ZSRR?
– O to, to!
– Dziesięć lat… nie, co ja mówię, piętnaście lat temu! Nawet go dobrze nie pamiętam – wyznałem nie wiadomo po co.
– Piętnaście? Ho, ho! – zachwycił się Saszko. I na tym skończyło się jego zainteresowanie czasem przeżytym poza Ziemią. Podłożył rękę pod głowę, z przyjemnością wypalił papierosa do końca i mistrzowskim splunięciem posłał niedopałek w stronę rzeki.
– Dużo ludzi tu teraz mieszka? – zapytałem.
– Teraz sporo – przyznał ochoczo Saszko. – Początkowo mieszkałem tu sam, z kumplami, znaczy. A potem ludzi robiło się coraz więcej.
– A jak pan tu trafił?
– No a jak się ludzie trafiają… – Saszko westchnął, ale nie ze smutkiem, raczej z przyzwyczajenia. – Z jednym typkiem żem się poprztykał… Mądrala się znalazł! Dał mi w oko i sam też dostał, ale się nie uspokoił. Postanowiłem go wyśledzić i wyśledziłem. Dom miał dziwny, sto razy obok przechodziłem i nie zauważyłem. Przyszedłem w nocy z dwoma kumplami… Ale nie myśl sobie, my tylko tak, chcieliśmy mu po mordzie nakłaść! A że z żelastwem… No to on przecież tak walczył, że bój się Boga! No i…
Saszko zamilkł. Pokiwałem głową i nie dopytywałem się, co było dalej. Wszystko jasne, trzech durniów, nawet uzbrojonych w gazrurki nie jest w stanie wyrządzić krzywdy funkcyjnemu, który przecież umie walczyć wręcz. To nie związywanie stukniętej staruszki. No a potem wrzucono ich tutaj.
– Jak się nazywa ten świat? – zapytałem.
– Nirwana – odpowiedział ochoczo Saszko.
Wstałem i jeszcze raz obejrzałem ubogą wieś i wszystkich jej zadowolonych mieszkańców. Z jednego domku wyszła gruba rudowłosa kobieta, coś gardłowo i niezrozumiale wrzasnęła – może po rosyjsku, po norwesku, a może po szwedzku. Jeden z rybaków wstał, podniósł siedzącego obok kilkuletniego brzdąca, posadził sobie na barana i poszedł w stronę domku.
O wędkę się nie zatroszczył. Zostawił ją na brzegu, żeby sobie leżała i moczyła się w wodzie.
Musiałem przyznać, że to całkiem sprytny pomysł. Nie do końca więzienie, nie do końca psychiatryk. Kolorowy, piękny, bezpieczny świat, w którym na skutek jakiegoś kaprysu przyrody człowiek znajduje się w stanie lekkiej euforii. Jeśli ktoś stanął na drodze funkcyjnemu, nie trzeba go zabijać, nie trzeba zastraszać! Bierzesz i dostarczasz go do Nirwany – sam stąd na pewno nie wyjdzie. Żeby było bardziej humanitarnie, ktoś postawił domki – byłem pewien, że wujek Saszko i jego przyjaciele by się o to nie zatroszczyli – ktoś posadził jabłonie. Po drugiej stronie rzeki rosły chyba ziemianki. W rzece są ryby, kury znoszą jaja. Co jeszcze jest potrzebne człowiekowi do życia?