Выбрать главу

Całą resztę – jakieś tam aspiryny i antybiotyki, ubrania, mleko modyfikowane dla dzieci – na pewno im dostarczają.

Zrozumiałem już, dlaczego we wsi mieszkają jedynie dorośli i małe dzieci. Masowe zasiedlenie Nirwany zaczęło się siedem czy osiem lat temu. Dzieci się rodzą – widocznie narkotyczna euforia nie zabija wszystkich pragnień – ale na razie są jeszcze małe.

Chyba funkcyjni nie będą mieć do mnie żalu, że otworzyłem drzwi właśnie do tego świata. Przecież jest im potrzebny.

Ale dlaczego przejście otworzyło się właśnie tutaj?

I nagle zrozumiałem. Chciałem zobaczyć Rosję przyszłości. Co ja poradzę, że w mojej podświadomości ta przyszłość wygląda właśnie tak: słabi narkotyzowani mieszkańcy, leniwie grzebiący w ziemi, równie leniwie rozmnażający się i właściwie niczym niezainteresowani?

Polityk usiłował mnie namówić, żebym otworzył drzwi do Arkanu, ale tak dużo mówił o przyszłości Rosji, że we śnie odnalazłem świat maksymalnie zbliżony do moich wyobrażeń o tej przyszłości. Gdybym podświadomie wierzył w marmurowe pałace i szklane domy, być może znalazłbym taki właśnie, szklano-marmurowy świat.

Słowa są pułapką. Jeśli źle zrozumiałeś rozmówcę, to bez względu na wszystkie twoje wysiłki ten nieprawidłowy sens tłucze się w twojej podświadomości.

– Wujku Saszko, a skąd tutaj przychodzą ludzie? – zapytałem.

– Z góry rzeki – odparł były mieszkaniec Połtawy. – Tam jest przejście. Bliziutko, pół godziny drogi.

– Aha… – Zastanowiłem się, wyjąłem paczkę papierosów i podałem kilka Saszce. – Dziękuję. Powiedz, wujku Saszko, nie chciałbyś wrócić do swojej Połtawy?

– A czego ja tam zapomniałem? – Mężczyzna zdumiał się szczerze. – Kiełbasy na kartki czy kurczaka od święta?

Nie tłumaczyłem mu, że kartki na kiełbasę odeszły razem z byłym sekretarzem generalnym Gorbaczowem. Diabli wiedzą, jak tam ludzie żyją w tej Połtawie. Zresztą, czy po piętnastu latach życia w rastamańskim raju wujek Saszko zdołałby zaaklimatyzować się na nowo w naszym świecie?

– A może zostaniesz? – zaproponował Saszko. – Zjesz z nami, żona rano barszczyk z kurczakiem zrobiła.

No tak, skoro są tu mężczyźni i kobiety, to trudno się spodziewać, że będą żyć w celibacie. Pojawiły się rodziny, urodziły dzieci. Albo na odwrót.

– Nie, dziękuję. Pójdę już.

– Jak chcesz. – Wujek Saszko wstał, strzepnął z kieszeni przylepiony piasek. – A potem, jak byś chciał, to wracaj. Wiesz, jak tu dobrze? Nawet pić się nie chce.

Ale i ten argument mnie nie przekonał. Strasznie chciałem zobaczyć się z moim sąsiadem-funkcyjnym.

* * *

Biorąc pod uwagę galimatias czasowy, jaki panował w głowie wujka Saszki, spodziewałem się, że spacerek może potrwać kilka godzin. Ale to faktycznie było trzydzieści minut niebyt szybkim krokiem, czyli najwyżej trzy kilometry. Na lewym brzegu rzeki ciągnęły się soczyście zielone łąki, na prawym, którym szedłem, był ciągle ten sam porzucony sad.

Kolega-celnik mieszkał na rzece, dosłownie. Rzekę przegradzała niewysoka tama, pośrodku widniało wysokie, może czterometrowe, koło wodne. Nad tamą i kołem na grubych drewnianych słupach stał… chyba młyn? W każdym razie od koła biegła przekładnia pasowa, a w środku budowli coś huczało i dudniło. Na brzeg rzeki schodził zrobiony z desek mostek. Drzwi do młyna były otwarte, przynajmniej te od strony prawego brzegu. Za nimi pląsało czerwone światło, jakby palił się tam ogień.

Zresztą, chyba rzeczywiście się palił – w górę płynął dymek.

– Hej, sąsiedzie! – zawołałem, zatrzymując się przed mostkiem. Poczułem, że nie należy wchodzić na niego bez pozwolenia, że byłoby to nieprawidłowe, nieuprzejme. – Jak tam mąka? Miele się?

Rozległ się śmiech i w drzwiach pojawił się celnik – wysoka, barczysta kobieta w skórzanych spodniach i grubym skórzanym fartuchu na gołym ciele. Odruchowo odwróciłem wzrok i teraz patrzyłem tylko na jej twarz. Kasztanowe włosy były zebrane w mocny węzeł i przewiązane… chyba wstążką, ale nie z materiału, lecz z malutkich srebrzystych ogniw. Kobieta trzymała w rękach wielkie masywne szczypce, w których tkwił rozgrzany do czerwoności kawałek metalu.

– Witaj, sąsiedzie! – powiedziała. – Poczułam rano, że pojawiły się nowe drzwi, i cały czas czekałam. Ale mąki tu nie ma. To nie młyn, to kuźnia.

– Wybacz. – Nie wiem, co peszyło mnie bardziej, moja głupia pomyłka, czy widok tej… kowalki?

– Jestem kowalem. – Kobieta się uśmiechnęła. – Nie męcz się, słowo „kowal” nie ma rodzaju żeńskiego. Jestem kowal Wasylisa.

– A ja dobry mołojec Iwanuszka, szukam narzeczonej, którą Kościej pojmał…

Anka często mi powtarzała, że moje żarty są kretyńskie. Nie przeczę. Ale czasem się udają.

Kowal Wasylisa opuściła rękę ze szczypcami i z czystą, szczerą ciekawością zapytała:

– Poważnie?

– Nie, nie, oczywiście że nie. Ja tylko tak, dostosowuję się do atmosfery. – Rozłożyłem ręce. – Kuźnia… Wasylisa…

– To piękne rosyjskie imię – zauważyła z urazą kobieta. – I jak mnie nazwiesz Wasią, dostaniesz po karku. A rękę, sam rozumiesz, mam ciężką. Wchodź, Kirył, będziesz moim gościem.

Początkowo sądziłem, że Wasylisa jest ode mnie sporo starsza, ale teraz pomyślałem, że jesteśmy rówieśnikami. Była w niej jakaś dobroduszna prostota, z rodzaju tych, jakie spotyka się właśnie w bajkach.

Parter budynku zajmowała kuźnia. Nie wiem, jak powinna wyglądać prawdziwa kuźnia, w tej było pięć czy sześć kowadeł, ustawionych w rzędzie – od największego, wielkości stołu, do malutkiego, na którym można by podkuwać pchły. Były trzy piece, też różnej wielkości, ogień palił się w średnim, i jeszcze wielkie miechy, rodem ze szkiców Leonarda da Vinci, właśnie do nich potrzebne było koło wodne. Miechy umocowano na mechanizmie, dzięki któremu można je było przesuwać do dowolnego pieca. A na podłodze leżała góra żelastwa – zdumiewające połączenie zardzewiałych resorów i lśniących mieczy.

– Podoba ci się? – spytała Wasylisa. – Widzę, że ci się podoba. Podaruję ci coś.

Ale nie grzebała w złomie, otworzyła szafę pod ścianą – zwykłą szafę, tylko zamiast koszul znajdowała się tam broń.

– Trzymaj!

Dostałem długi kindżał w skórzanej pochwie. Rękojeść owinięto niewyprawionym rzemieniem, broń wyglądała wspaniale i, w odróżnieniu od noży w sklepach z pamiątkami, groźnie.

– Dziękuję – powiedziałem, rozumiejąc, że nie mogę nie przyjąć prezentu. – Słuchaj, nie można darować noży…

– Nie jestem przesądna.

– Ale ja jestem. – Znalazłem w kieszeni rubla i wręczyłem Wasylisie. – Dziękuję, sąsiadko. Jesteś prawdziwą mistrzy… mistrzem!

Tak, słowo „mistrzyni” pasowałoby do haftu czy robótki na drutach, ale nie do kutego kindżału.

– Jestem głupia – westchnęła Wasylisa. – Komu to wszystko potrzebne… A tam! – Machnęła ręką. – Chodźmy na górę, poczęstuję cię herbatą. Skąd jesteś, Kiryle?