– Z Moskwy.
– A ja z Charkowa.
Miała czterdzieści dwa lata, a wyglądała na trzydzieści kilka, u funkcyjnych to normalne. Kiedyś pracowała w fabryce traktorów, ale nie w kadrach czy księgowości, tylko w wydziale kuźniczym. Rzecz jasna, nie machała młotem, tylko sterowała prasą kuźniczą.
A potem to już była zwykła historia. Zapomnieli o niej w pracy. Była uparta i dwa razy zatrudniała się na nowo, ale następnego dnia znów o niej zapominano. Mąż zamknął jej drzwi przed nosem, mimo płaczu dzieci. „Powariowaliście?! Matka umarła trzy lata temu!”. Najwyraźniej otoczenie podświadomie znajdowało sobie racjonalne wyjaśnienia tego, co się działo. Dzień później zapomniały o niej również dzieci. A potem na ulicy listonosz wręczył jej telegram, w którym nakazywano jej przybyć na obrzeża miasta. Tam Wasylisa ujrzała… Nie, nie wieżę – porzucony dom z cegły.
Drzwi miał troje. Jedne prowadziły do Charkowa. Drugie do pustego kamienistego świata, z mroźną zimą i upalnym latem – funkcyjni powiedzieli, że to świat numer czternaście, który w zasadzie nikomu nie jest potrzebny. A trzecie prowadzą tutaj, do Nirwany. Tym światem funkcyjni bardzo się zainteresowali.
– Zesłanie – podsumowałem, pijąc herbatę.
Wasylisa nakryła do stołu na pierwszym piętrze. Poczęstunek typowo kobiecy: herbata, konfitury, owoce i cukierki. Nawet zaproponowała mi koniak, ale odmówiłem. Przebrała się w jasną sukienkę, rozpuściła włosy. Teraz nie wyglądała już tak ekstrawagancko, po prostu jak potężna kobieta, która mogłaby trenować rzut młotem czy kulą. A przy tym nie wyglądała jak babochłop, była całkiem przystojna – jeśli komuś podobają się duże kobiety.
– Nie, to nie jest zesłanie – zaprotestowała Wasylisa. – Oczywiście, to też się zdarza, jeśli ktoś… Ale w gruncie rzeczy ten świat ma przed sobą przyszłość.
Wyraźnie miała kompleksy z powodu tego „zesłania”, do którego otworzyła przejście.
– Przyszłość?
– Oczywiście. Wygodnie się tu żyje. Ale zwykli ludzie się tu upijają.
– Ja też, początkowo… Wszystko wydawało mi się takie kolorowe. Takie piękne…
Wasylisa skinęła ze zrozumieniem głową, a ja zaryzykowałem hipotezę:
– Tlen?
– Co? – zapytała ze zdumieniem Wasylisa. – Co tu ma do rzeczy tlen? To psychodeliki.
Palnąłem się w czoło. Idiota! Wprawdzie nigdy nie eksperymentowałem z narkotykami, ale objawy były wręcz klasyczne.
– Tu jest bardzo łagodny klimat – mówiła dalej Wasylisa. – Śniegu nie ma nawet zimą, a w glebie żyją maleńkie grzybki, które razem ze sporami wydzielają halucynogeny o działaniu podobnym do działania LSD. Dokładnie zbadałam tę kwestię. I tak nie miałam nic do roboty, klientów niewielu.
Na pomysł skolonizowania Nirwany (świata numer dwadzieścia dwa) funkcyjni wpadli niemal od razu. Wasylisę mianowano osobą odpowiedzialną za projekt. Prócz ludzi, którzy w ten czy inny sposób weszli w konflikt z funkcyjnymi, wysyłano tu alkoholików i narkomanów, którzy z reguły wpadali w zachwyt od ciągłego, bezpłatnego haju nieomroczonego ani kacem ani zejściem. To był prawdziwy raj dla narkomanów. Nikt nie zamierzał uciekać z Nirwany.
Sad jabłoniowy był pomysłem Wasylisy, jak zrozumiałem, to właśnie ona sadziła go przez kilka pierwszych lat. Może kierowała nią ironia – uczynić z Nirwany parodię raju, a może zdrowy rozsądek – jabłoń była najmniej wymagającym drzewem owocowym. A po kilku tygodniach całkowitej bezwolności i apatii mieszkańcy Nirwany stawali się zdolni do minimalnej samoobsługi. Łowili ryby, hodowali w ogródkach jakieś warzywa, trzymali kury.
– Duże nadzieje wiążemy z dziećmi – wyjaśniła Wasylisa. – Dorośli z czasem normalnieją, ale pewnie nigdy nie wytrzeźwieją do końca. Ale dzieci, które tu się urodziły, prawie się przystosowały. Są łagodne i wesołe. Straszne wiercipięty, ale potrafią się uczyć.
– Ty je uczysz? – zapytałem.
– Tak. – Zaczerwieniła się, jakbym przyłapał ją na czymś niewłaściwym. – Czytać, pisać i liczyć. Starsze dzieciaki już nawet czytają same, ciągle proszą, żeby im przynieść nowe książki. Bardzo lubią fantastykę, szczególnie nasze książki o dzieciach, które uczyły się w czarodziejskiej szkole. Ile ja im tych książek już przyniosłam! Dobrze chociaż, że dużo wypuszczają, co miesiąc jest nowa. Tylko o Harrym Potterze nie lubią czytać, tam już trzeba myśleć, a im ciężko się skupić, grymaszą, marudzą. Często do nich chodzę, patrzę co i jak. Przecież i tak mam mało pracy, to jak tu nie pomóc, i dzieciom, i dorosłym?
– A gdyby ich odesłać do naszego świata? Przynajmniej dzieci? Dlaczego mają tu cierpieć?
– Czemu cierpieć? – oburzyła się Wasylisa. – Tutaj są ich rodzice, których kochają. Nie ma tu żadnych wojen, bandytów, nikt nikogo nie zabija. Wszyscy są najedzeni i ubrani. Zresztą, oni już nie mogą się przenieść.
– Dlaczego?
– Zaczęłoby się trwałe zejście – odparła Wasylisa.
– Sąsiadko? – spytałem po chwili milczenia. – Nie przeniesiesz czasem tych grzybków do nas?
– Nie martw się, w waszym świecie one nie są w stanie przeżyć – odpowiedziała spokojnie Wasylisa. – To już sprawdzono.
– A gdyby tak je uzdatnić do uprawy?
Popatrzyła na mnie, nie rozumiejąc, potem zaśmiała się nagle i równie nagle spoważniała.
– Nie, sąsiedzie. Nie warto. Wiesz, jak to jest, gdy człowiek rąbie drwa, trafia się w rękę, śmieje się i siada, żeby popatrzeć, jak płynie krew?
– Nie wiem.
– A ja wiem.
– Przepraszam – powiedziałem. Zrobiło mi się wstyd. – Czasem tak głupio żartuję.
– Zauważyłam. Może konfitur?
Odmówiłem. Wstałem” przeszedłem się po pokoju, popatrzyłem w okna. Od strony Charkowa zobaczyłem pierwsze piętro budynku stojącego na cichej i, mimo późnej jesieni, zielonej i słonecznej uliczce. Przechodzili jacyś lekko ubrani ludzie. Kilometr dalej, na dachu wysokiego budynku sterczały anteny, jakby przekaźnik telewizyjny. Sympatyczne miasto. Pomyślałem, że warto by tu kiedyś przyjść, zjeść pielmienie, napić się horiłki. Oczywiście, pod warunkiem, że w pobliżu jest jakaś kawiarnia czy restauracja – mój związek z wieżą był teraz napięty. Pewnie mógłbym oddalić się jeszcze na kilometr lub dwa, nie więcej.
W drugim oknie krajobraz nie był już taki idylliczny. Niskie, szare chmury, przez które ledwie przeświecało słońce, zaśnieżona równina, po której wiatr miotał kłującym lodowym pyłem.
– Za drzwiami są ze dwa cetnary mrożonych owoców – oznajmiła Wasylisa. – Wykorzystuję ten świat w charakterze zamrażalnika. Oczywiście tylko zimą, ale tu zima trwa dziewięć miesięcy.
– Północ?
– Nie. Podobno równik. Według wachlarza to bardzo odległy świat. Wydaje mi się, że nie chodzi o Ziemię. Tu nawet słońce słabo grzeje. – Zamilkła i po chwili dodała: – I nie ma księżyca.
– Jak cię tu zaniosło? – palnąłem.
– Nie chciałam żyć, Kiryle – powiedziała Wasylisa, podchodząc do mnie. Nie rozczulała się nad sobą, po prostu mnie informowała. – Kochałam męża. A już gdy dzieci mnie zapomniały…
– Przepraszam. – Poruszyłem ramionami. – Nie pomyślałem. Bardzo mi przykro. Ja nie jestem żonaty, niedawno rozstałem się z dziewczyną… mnie było łatwiej. Tylko rodzice… ale oni są zupełnie samowystarczalni. Bardzo ci było ciężko?
– Na początku tak – powiedziała szczerze. – Ale czas leczy rany. Poza tym, dzieci są zdrowe, już dorosły.
Odwróciłem się i popatrzyłem na nią – i zostałem zamknięty w mocnych objęciach. Pocałunek kowalki (już lepsze nieprawidłowe słowo niż pocałunek kowala!) był zdumiewająco czuły, namiętny i przyjemny.
Ale chwilę później Wasylisa oderwała się ode mnie i westchnęła.