– Jasne – powiedziałem, przykrywając ją kołdrą. – Dobrej nocy.
To chyba naturalna reakcja. Organizm pozbawiony działania psychodelika powinien być albo pobudzony, albo ociężały. Dla mnie osobiście korzystniejszy był wariant drugi.
Obszedłem pokój, zaglądając we wszystkie okna.
Moskwa. Ponuro, ale nie pada. Wieczór, w oknach domów widziałem światła, ale latarnie były jeszcze zgaszone.
Kimgim. W głuchym zaułku nie ma okien ani latarni, więc jest bardziej ciemno, za to wszystko przyprószone śniegiem. Niebo ciężkie, śnieżne, ale opadów być nie powinno.
Ziemia-siedemnaście. Malowniczy zachód słońca nad morzem. Błękit nieba przechodzi w intensywną niebieskość, potem w fiolet, wreszcie w czystą tropikalną ciemność. A wszystko doprawione różem. Takie rajskie tapety lubią ustawiać na monitorze komputera starszawe księgowe i młodziutkie sekretarki.
Nirwana. Jabłoniowa idylla. Zielona trawa, niebieskie niebo… tu słońce jest jeszcze wysoko.
Jakie będzie moje ostatnie okno?
Wzruszyłem ramionami. Nic nie poradzę. Co ma być, to będzie.
Najwyższy czas zacząć zbierać się do Feliksa. Chyba należało włożyć garnitur, ale nie zdążyłem się w niego zaopatrzyć. Musiałem ograniczyć się do nowej, czystej koszuli i świeżych skarpet. Kindżał też wyłożyłem i nawet wytarłem wilgotne jeszcze ostrze. O, zrobię sobie kominek i będę wieszał nad nim „rodową” broń.
Na stole zostawiłem list do Nastii: „Nigdzie nie idź, to może być niebezpieczne. Czekaj na mnie. Wrócę nad ranem”. I po krótkim wahaniu podpisałem się: „Celnik”.
Wychodząc, zgasiłem światło. Drzwi do Kimgimu otworzyłem z ponurym zamiarem pokonania wielokilometrowej drogi do restauracji jak najszybciej, w stylu policjanta Chaja.
Ale nie doceniłem Feliksa. Obok wieży stały znajome sanie, w których Karl – tamten kelner – nudził się i palił, ale nie banalnego papierosa, lecz fajkę o wymyślnym kształcie. Na mój widok zeskoczył na śnieg i zameldował:
– Powóz gotowy, mistrzu!
Widać było, że Karl z przyjemnością wykonuje polecenie swojego pana.
– Długo czekasz?
– To nic – odparł chłopak i zrozumiałem, że sanie stoją tu dość długo. Zresztą było widać po śladach, że od czasu do czasu ruszał saniami do przodu i do tyłu, żeby koń nie zmarzł. – Czekamy na pańskiego przyjaciela?
– Nie, ma go, wyruszył w podróż – powiedziałem ponuro. Wsiadłem do sań, przykryłem się pledem i ruszyliśmy.
Nie ma nic nowego pod księżycem. Nawet pod cudzym księżycem.
Na drzwiach restauracji wisiała tabliczka: „Zamknięte z powodu imprezy wewnątrzzakładowej”. Przed wejściem stał ciepło ubrany, bardzo poważny majordomus i właśnie tłumaczył oburzonej parce młodych ludzi, że „absolutnie się nie da, wszystko zajęte, impreza korporacyjna, serdecznie radzę odwiedzić restaurację»Król-rybak«. W ramach przeprosin od naszej restauracji zaraz podadzą państwu kielich wyśmienitego grzanego wina…”.
Młodzi ludzie awanturowali się, mówili, że mieli rezerwację. Na mnie popatrzyli z jawną niechęcią. Widocznie restauracja Feliksa cieszyła się w Kimgimie dużą popularnością.
– Zapraszam, mistrzu – powitał mnie majordomus z nikłym ukłonem, po czym znowu przełączył się na tamtych.
Zmienił ton z taką łatwością, jakby miał w plecach (niczym mówiąca lalka) przełącznik: „uniżenie grzeczny – nieugięcie uprzejmy”.
Poszedłem do głównej sali, kładąc kurtkę na rękach szatniarza.
Zabawa właśnie się zaczynała.
Zebrało się ze dwudziestu gości. Za stołem – dużym, okrągłym, jakiego nie powstydziłby się król Artur – jeszcze nikt nie siedział. Feliks mówił, że w Kimgimie jest dziesięciu funkcyjnych, czyli połowa przyszła z innych światów.
Od razu zobaczyłem Różę Białą – w długiej czarnej sukni z nieodpowiednim do wieku dekoltem. W jednej ręce trzymała kieliszek z szampanem, w drugiej palące się cygaro. Staruszka skinęła mi głową i powiedziała coś do stojącej obok niemłodej, korpulentnej kobiety. Kobieta obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem i obdarzyła omdlewającym uśmiechem. Ona również miała wyzywający dekolt, ale przynajmniej uzasadniony. Za to szmaragdowy kolor sukni najwyraźniej doradził jej wróg.
Był też Chajes, w smokingu i muszce. Tłumaczył coś słuchającemu uważnie kelnerowi. Kelner kiwał głową, ale Chajes nadal uściślał szczegóły swojego zamówienia. Wyglądał bardzo dostojnie, niczym potomek jakiegoś rodu arystokratycznego.
Prawie wszyscy goście byli elegancko ubrani, jakby obowiązywał ich ścisły dress code: „czarny krawat”. Mężczyźni w czarnych smokingach i czarnych muszkach, kobiety w sukniach koktajlowych. W bardziej nieformalnych strojach wystąpiło jedynie dwóch czy trzech mężczyzn. A przy oknie, z dziewczyną w różowej sukni rozmawiał mężczyzna ubrany w jasne spodnie i lnianą koszulę. Popatrzyłem przelotnie na jego byczy kark i zrozumiałem, że to funkcyjny projektant. Skąd ta wiedza? Nie wiem. A skąd mi się wziął ten „dress code”, „niewymuszony”, „formalny”, wszystkie te określenia wymyślone przez smętnych Angoli?
No trudno, jakoś wytrzymają mój strój. Wsunąłem kciuki za pasek dżinsów i podszedłem do stołu. Po mojej lewej stronie wyrósł kelner z tacą; wziąłem kieliszek szampana.
– Kirył! – Z przeciwka już szedł Feliks. Również nienagannie ubrany, ze skórzaną teczką w ręku, czyżby menu? – Jak się cieszę, że znalazłeś czas, żeby nas odwiedzić! Przyjaciele, proszę o chwilę uwagi! To Kirył z cła w dzielnicy fabrycznej!
Jego radość była autentyczna, podobnie jak zainteresowanie pozostałych funkcyjnych. Ktoś niegłośno zaklaskał w dłonie, brawa podchwycili pozostali. Przez kilka sekund wszyscy klaskali, niczym nerwowi pasażerowie po długo wyczekiwanym, miękkim lądowaniu samolotu.
– To czwarte cło w naszym mieście – mówił dalej Feliks. – Myślę, że to wystarczający powód dla bankietu! Pojawiły się nowe przejścia na Ziemię-siedemnaście, Ziemię-dwa i… Co dzisiaj, Kiryle?
– Nirwana
– Jaki rejon?
– Nie wiem. Tam jest osiedle dla zesłańców – powiedziałem, patrząc w oczy Feliksowi. – I jeszcze jedno cło. Funkcyjny nazywa się Wasylisa.
– Wasylisa… Sprawdzę w… sprawdzę. Tam jest trzydzieści osiedli, trzeba się zorientować. No cóż, to dobrze, Kiryle! Nirwana również bywa przydatna. Mamy tam jeszcze jedno wyjście, ale w bezludnej okolicy. To niehumanitarne. A tworzenie nowego obozu jest trudne i niecelowe.
– Feliksie… – Nagle zrozumiałem, co zastanowiło mnie w jego słowach. – Powiedziałeś, że macie teraz wyjście na Ziemię-dwa?
– No tak. Do twojego świata.
– A Ziemia-jeden?
Feliks zaśmiał się i machnął ręką, jakby oganiał się przed natrętną muchą.
– Głupstwo, nie zawracaj sobie głowy. To rezerwowy numer… Żeby nie pojawiały się niepotrzebne dyskusje o pierwszeństwie. Proszę państwa, proponuję toast!
Kelnerzy się zakrzątnęli. Jednym dolewali szampana, innym zamieniali kieliszki. Róża Biała przeszła na koniak, za jej przykładem poszło kilku mężczyzn.
– Za nowego członka naszej małej, ale zgodnej rodziny! – powiedział Feliks. – Jesteśmy różni, ale służymy jednej sprawie!
Brzęknęło szkło; kilku funkcyjnych poklepało mnie po ramionach. Wysłuchałem nic nieznaczących, ale raczej szczerych komplementów; Chajes, widocznie na prawach starego znajomego, szturchnął mnie w bok, szczerząc się w uśmiechu.
Dopijając szampana, Feliks wziął mnie zręcznie pod rękę i oznajmił:
– Porywam naszego gościa na kilka minut! Kirył, jesteś bardzo głodny?
– Nie – skłamałem.