Выбрать главу

Porzucając wątpliwości, wskoczyłem do autobusu – był absolutnie pusty. Widocznie wszyscy jechali do tego właśnie placyku… żeby potem przez las pójść gdzieś tam z kwiatami.

Przeszedłem się po wnętrzu autobusu. Ten sam, wszechobecny styl retro, nietypowy dla świata, wyprzedzającego nas o trzydzieści pięć lat, ale sympatyczny. Wnętrze było czyste, obicie foteli z brązowego skaju wytarte, ale czyste, ani nie porwane, ani nie pocięte. Pyzate plafony na suficie, błyszczące miedziane tabliczki: „miejsca dla dzieci”, „miejsca dla inwalidów”, „miejsca dla dam przy nadziei”, „miejsca dla zmęczonych”. Tabliczka o „damach przy nadziei” przekonała mnie ostatecznie, że nie mamy do czynienia ze zwycięstwem komunizmu na jednej szóstej lądu. Ale tabliczka o „miejscach dla zmęczonych” znów zachwiała moją pewnością.

Do licha, co to za świat? W „informatorach” od Feliksa, wśród pięciu zamieszkanych światów nic podobnego nie było! Ziemia-dwa to moja, Ziemia-trzy to ta, gdzie jest Kimgim i tysiące innych miast-państw, Ziemia-cztery to Antyk. Starodawny, dziwny świat, który zastygł na antycznym poziomie rozwoju – poziomie wypracowanym do granic możliwości, wypolerowanym do połysku. Panowały tam niebanalne w swej prostocie mechanizmy, niesamowite stosunki społeczne (niewolnictwo jest dozwolone, ale niewolnicy mają święto prawo do urządzania powstania dwa razy do roku – wówczas buntownikom wydaje się broń i mogą wszcząć bunt, władza zaś może się bronić). Ziemia-osiem – twarda teokracja, wypaczona, lekko chora wersja chrześcijaństwa, rozwój biotechnologii z jednoczesnym demonstracyjnym ignorowaniem elektryczności; władze wiedzą o istnieniu funkcyjnych i usiłują ich wyśledzić. Ziemia-pięć to świat całkiem sympatyczny, w rozwoju wyprzedzający Kimgim i bliski wyjścia w kosmos, ale posiadający jedną szczególną cechę, która przemieniła ustrój społeczny w chytry rebus – pociąg seksualny mieszkańców tego świata pojawia się raz do roku, na wiosnę.

Gdzie ja jestem? W Arkanie? Na Ziemi-jeden?

Stanąłem przy kabinie kierowcy – od strony pasażerów oddzielała ją niewysoka szklana przegródka, nad nią widniała krótko ostrzyżona głowa kierowcy. Kierowca nie oglądał się na mnie, pilnował drogi. Okazało się, że jedziemy nie w dół, lecz w górę, powoli objeżdżając wzgórze. Teraz byliśmy w rejonie Sadowego. Przejechaliśmy obok Sklifa.

Na szybie odgradzającej kabinę widniało kilka tabliczek. Jedna miedziana, od fabryki-producenta, wynikało z niej, że jadę autobusem marki SZCZAZ wyprodukowanym w Szczukińskiej Fabryce Samochodów w 1968 roku. Nieźle, taki stary, a tak się dobrze trzyma! Z dwóch kartek umocowanych w plastikowych uchwytach dowiedziałem się o zasadach korzystania z autobusu (nic niezwykłego, prócz wyszukanego stylu i pierwszego zdania „Drodzy pasażerowie! W moskiewskich autobusach między innymi należy – w miarę możliwości – opłacić swój przejazd…”. Obejrzałem też schemat trasy autobusu „Pamiętny”. Umieszczono tu jedynie fragment Moskwy, ale już wiedziałem, że znajduję się na wzgórzu o podejrzanie regularnym kształcie – jakby ktoś wbił w ziemię gigantyczny cyrkiel i narysował połowę koła o średnicy czterech kilometrów. Moja wieża była tuż obok punktu, w który wetknięto szpikulec cyrkla. Moskiewskie ulice wyginały się wokół wzgórza, jakby w siatkę z miękkiego sznurka wrzucono ciężką kulę, która ją rozerwała i wykrzywiła wszystko wokół siebie. Na tym schemacie wzgórze zakreskowano na zielono i podpisano: „Wzgórze pamięci”.

Więc jednak coś się tu stało. I to całkiem niedawno. Przyjrzałem się uważniej przesuwającym się po lewej stronie autobusu drzewom. Pół wieku temu wydarzył się tu jakiś kataklizm, po którym wzgórze obsadzono drzewami i stworzono park. Na pamiątkę ofiar? Być może.

Autobus tymczasem minął jeszcze dwa puste placyki widokowe, kierowca za każdym razem zerkał na mnie, ja kręciłem głową. Z mapy wynikało, że droga powinna skręcić w las i zaprowadzić mnie z powrotem, prawie do samej wieży. Tam, u podstawy tego półokręgu, znajdował się ostatni punkt trasy autobusu. I chyba jeszcze jeden placyk widokowy, zorientowany w stronę placu Prieobriażeńskiego.

Tak się właśnie stało. Autobus skręcił, przez jakiś czas jechał przez park, gałęzie drzew niemal zamykały się nad jego dachem. Z naprzeciwka jechał identyczny autobus, tylko nabity ludźmi; kierowcy dali sobie znak.

A potem mój autobus wjechał na placyk widokowy – dużo większy niż poprzednie, wyłożony kamiennymi płytami. Były tu daszki chroniące przed słońcem, parking (dwa autobusy, kilka samochodów osobowych) i restauracyjka ze stolikami w środku i na zewnątrz, a także niewielka drewniana kaplica – z lśniącym pozłotą krzyżem. A także wysoka ściana z czerwonego granitu umieszczona na brzegu ceglanych ruin jakiegoś niewielkiego budynku. Na czarnej płycie przed stelą leżała kolorowa sterta kwiatów.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił kierowca, wyłączając silnik. – Pół godziny postoju. Jeśli się pan śpieszy, to ten niebieski zaraz odjeżdża.

Uśmiechnął się do mnie olśniewającym uśmiechem zdrowego człowieka, który nigdy nie palił, regularnie myje zęby i odwiedza dentystę. Kierowca, mój rówieśnik, był nieco prostym, ale sympatycznym mężczyzną. Na palcu miał obrączkę, za okrągły cyferblat prędkościomierza wetknięte małe kolorowe zdjęcie kobiety z dzieckiem na ręku.

– Dziękuję – powiedziałem szczerze. – Ja… pobędę tu jakiś czas.

Wysiadłem z autobusu i od razu podszedłem do monumentu… a raczej do ceglanych ruin. Coś mi przypominały. Coś do bólu znajomego.

19.

Strach bywa różny. Nie wierzcie tym, którzy mówią, że najstraszniejsze jest nieznane, niezrozumiałe, przyczajone w mroku niebezpieczeństwo. Najstraszniejsze rzeczy są widoczne i namacalne – nacisk stalowego ostrza przy gardle, bezkresna ciemność wewnątrz lufy pistoletu, ciężki zapach leżącego na tobie zwierza, wdzierająca się do gardła słona woda, trzask wiszącej nad przepaścią kładki.

I dopiero potem jest miejsce dla słów „nie kocham cię” i „musimy operować”; dla czegoś poruszającego się w ciemności, dla cmentarza w burzliwą noc, dla pierwszego skoku ze spadochronem i dla groźby „jeszcze się spotkamy”.

Prawdziwy strach jest wyraźny, namacalny, prawdziwy strach pochłania cię całkowicie. Widzisz go, słyszysz, czujesz i możesz dotknąć. Możesz sprawdzić, jaki ma smak.

Lufa pistoletu pachnie prochem i ma smak żelaza. Pęknięta deska cuchnie zgnilizną. Skóra na gardle, napięta ze strachu szeleści, gdy dotyka ją ostrze. Strach potrzebuje wszystkich twoich zmysłów, aż do końca. Jeśli posiadasz szósty zmysł, strach również weźmie go w obroty.

No więc miałem szczęście. Stałem przy monumencie i patrzyłem na ruiny – do bólu znajome ruiny wieży. Dokładnie takiej samej jak moja, kryjącej się wśród drzew sto metrów dalej. Zachował się nawet fragment płaskorzeźby – królik w klatce i wyciągnięta do niego ręka dziecka. Ceglane ściany były sczerniałe i chyba stopione, żadnej ostrej krawędzi, jakby ktoś umaczał we wrzątku kawałek rafinady.

To była zniszczona funkcja.

Powoli przeniosłem wzrok na ścianę, na górę kwiatów, na czarny marmur płyty i brązową tablicę z napisem: „Na pamiątkę moskiewskiego meteorytu, który spadł na Ziemię 17 maja 1919 roku. Wieczna wdzięczność moskiewskim astronomom, a w szczególności tow. Kulikowi, którzy dostrzegli zbliżające się ciało niebieskie i w porę uprzedzili mieszkańców o niebezpieczeństwie. Wieczna pamięć towarzyszom, którzy zginęli podczas kataklizmu!”.

Nieco niżej, nie wiadomo dlaczego nie na tablicy, tylko na marmurze, widniał jeszcze jeden napis, ułożony z liter z brązu: „Podczas upadku moskiewskiego meteorytu zginęło trzystu czternastu mieszkańców Moskwy”.