Przez jakiś czas patrzyliśmy na siebie z rozdrażnieniem, w końcu starzec westchnął.
– Nie gorączkuj się tak, chłopcze. Tak już się złożyło, że ten świat był pierwszy. Dlatego tak pilnie obserwują inne światy – stąd. A propos, ludzkich światów znamy nie pięć, a ponad dwadzieścia. Nie wygłupiaj się, imienniku. Skoro już zdarzył się cud, skoro zdołałeś otworzyć przejście, to znaczy, że masz dobre zadatki! Twoje miejsce jest tutaj!
– To nieuczciwe!
– W stosunku do kogo? Zwyczajny człowiek z Ziemi-dwa twoje możliwości nazwałby nieuczciwością! A przecież tobie one nie przeszkadzały? Spodobało ci się bycie funkcyjnym? No, spójrz mi w oczy, imienniku! Spodobało ci się?! – zawołał starzec z jakąś lubieżną intonacją.
Nie odpowiedziałem. Ale nie spojrzałem mu w oczy.
– Nie myśl sobie, że tu wszędzie są rzeki miodem i mlekiem płynące – powiedział już spokojniej Kirył Aleksandrowicz. – Myślisz, że dlaczego tu tylu Murzynów? To uchodźcy z naszych afrykańskich protektoratów. Cały świat im pomaga! Niewolnictwa w Ameryce nie było, pozwolono Afryce na samodzielny rozwój… I też nic dobrego z tego nie wyszło – wojny, rasizm. Teraz realizuje się model stopniowego wywozu i asymilacji części afrykańskiej ludności. Wywozimy dzieci, zrywamy związki ze środowiskiem społeczno-kulturalnym, wychowujemy je w naszym duchu. Domy dziecka się nie sprawdzają, wyłącznie rosyjskie rodziny zastępcze. Ten kelner mieszka w Moskwie od siódmego roku życia. Pamiętam, jak tu biegał jako chłopaczek, talerze zbierał. Nie można go było oduczyć dojadania resztek. Jego rodzice umarli z głodu w Etiopii, a on sam wyglądał jak chodzący szkielet.
Przeszyło mnie poczucie zagrożenia – ostre i kłujące. Popatrzyłem na staruszka. Oczy Kiryła Aleksandrowicza się zwęziły. On również zrozumiał, że się wygadał.
– A co z mamą, która nigdy nie widziała kapusty? – zapytałem. – No, towarzyszu majorze? A jak tam pierożki, już zajęły pozycje?
– Zajęły – odparł sucho były major i były celnik. – Kirył, nie wygłupiaj się. Pozwolono mi utrzymać przejście otwarte w charakterze eksperymentu. Więcej się to nie powtórzy.
– I co, wysadzicie w centrum Moskwy pocisk termojądrowy?
– Twoją wieżę można odizolować prostszymi metodami. A z tobą… z tobą pogadają.
– A jeśli odmówię? Wstanę i odejdę?
– Nie pozwolą ci – odparł staruszek. Sięgnął ręką do kapelusza, jakby chciał go włożyć.
– Nie radzę, mistrzu. Solennie nie radzę. Niech pan niczego nie rusza, nie wstaje, nie macha rękami, nie woła Romana. Niech się pan uśmiecha.
– Piwo można pić? – zapytał staruszek po chwili wahania.
– Piwo można.
Powoli napił się piwa. Jestem pewien, że jego mózg pracował teraz na najwyższych obrotach. Mój też.
Jeśli mam rację… a czuję, że mam, to wokół mnie już powstał i teraz zamyka się pierścień obławy. Niedawno podjechał autobus z turystami… Spojrzałem w bok. Tak jest, wśród nich było zbyt wielu młodych, krótko ostrzyżonych chłopaków, białych i czarnych, na przemian. A kilka dziewczyn miało za bardzo rozwinięte bicepsy i zbyt płynne ruchy. I są jakoś tak dziwnie ubrani. I wszyscy, mimo pięknej pogody, mają przerzucone przez ręce płaszcze albo marynarki. Niektórzy niosą sportowe torby na ramionach.
– Tu nie ma funkcyjnych – stwierdziłem z ulgą. – Tylko specnaz. Nie zdążyliście, co?
– Opamiętaj się, chłopcze – powiedział z rozdrażnieniem staruszek. – Kiedy serie z karabinów zrobią z ciebie farsz, to żadne zdolności funkcyjnego ci nie pomogą.
Odpowiedziałem dopiero po dłuższej chwili.
– Wszystkiego dobrego, Kir Sanycz.
– Jak sobie chcesz – odparł staruszek, również nie od razu.
Wstałem z kuflem piwa. Najrozumniej byłoby podejść do baru, że niby tak bardzo zachciało mi się piwa, że nie jestem w stanie poczekać na kelnera, a stamtąd iść do drzwi restauracji, skoczyć za róg, przebiec drogę, wpaść do lasu i biegiem do wieży.
Kirył Aleksandrowicz chwycił swoją laseczkę jednym szybkim ruchem i nie wstając z krzesła, zakręcił nią, mierząc we mnie.
Miałem ochotę złapać za tę pałkę, wyrwać mu ją i porządnie przyłożyć swarliwemu staruszkowi, ale nie zrobiłem tego. Przewracając krzesło, machnąłem ręką z ciężkim kuflem, przesuwając laskę o kilka centymetrów, potrzebnych, by uchronić moją skroń od zawarcia bliższej z nią znajomości.
Laska uderzyła w stolik i pogięła aluminiowy blat, jakby był z plasteliny.
Poczułem się tak, jakby coś się we mnie wlało, w żyłach popłynęła fala gorąca. Serce uderzyło i skurcz trwał, trwał, trwał bez końca. Zapadła cisza, powietrze stało się sprężyste i szorstkie.
Wyrwałem laskę z rąk staruszka – nie była zwyczajnie ciężka, była bardzo ciężka. Chyba stalowa, zalana ołowiem. Pozdrowienia od Iwana Poddubnego.
Świat wokół mnie zastygł. Coś podobnego działo się już ze mną w hotelu „Biała Róża”, ale w dużo mniejszym stopniu. Kelner Roman, patrząc na nas, nalewał czerwony sok do szklanki z wodą gazowaną, mała dziewczynka, czekając na lemoniadę, podskoczyła z niecierpliwości, chcąc zajrzeć za ladę, i zawisła w powietrzu, powoli spadając w dół. Poruszałem się tylko ja.
I Kirył Aleksandrowicz.
Spróbowałem przywalić mu jego laską, bezlitośnie, z tą samą niewzruszoną celnością, z jaką walił on, ale nie udało mi się, staruszek zrobił unik i chwycił laskę przy gałce. Spostrzegłem, że nasze szybkie ruchy, których z boku pewnie nie dałoby się zarejestrować, nie mają żadnego wpływu na muskulaturę twarzy. Mięśnie mimiczne były absolutnie nietknięte tym przyśpieszeniem, które objęło całe ciało; nasze twarze, mimo zaciekłej walki pozostały dobroduszne i spokojne. Zapewne tak walczyłyby ze sobą dwa roboty.
Przez kilka chwil walczyliśmy, wyrywając sobie laskę ponad stołem, ale siły były wyrównane. Jego zniszczona funkcja znajdowała się zbyt blisko.
Zrozumiałem to pierwszy i puściłem laskę, nim Kir Sanycz wpadł na ten sam pomysł.
Zdołał utrzymać równowagę – jego reakcje wielokrotnie przewyższały ludzkie – ale nie zdołał wyhamować siły rozpędu i teraz śmiesznie biegł do tyłu, trzymając przed sobą laskę w wyciągniętych rękach. Przewrócone przeze mnie krzesło znalazło się – jakże fortunnie – na jego drodze i Kirył Aleksadrowicz upadł na wznak.
Nie miałem zamiaru kontynuować walki, odwróciłem się i zacząłem biec w stronę drogi. Muszę wykorzystać to przyśpieszenie, dopóki jeszcze działa. Czułem, że ten fantastyczny stan nie potrwa długo.
Specnazowcy w końcu zareagowali. Na ziemię jedna po drugiej spadały marynarki i płaszcze, odsłaniając automaty z krótką lufą. Wszystko działo się chyba bardzo szybko, ale dla mnie w zwolnionym tempie.
Znacznie bardziej niż ci z automatami zaniepokoiła mnie ta grupka, która nie sięgnęła po broń. Unosili ręce, przyciskali je do szyi i wykrzywiali się. Przebiegając obok, zauważyłem, że z ich rozwartych dłoni wypadają małe plastikowe strzykawki. I niemal od razu ci „ukłuci” specnazowcy zaczynali się szybciej poruszać.
Czułem się jak w koszmarnym śnie albo na planie filmu o inwazji zombi, powolnych, niezgrabnych, którym zapach żywego ciała dodawał wigoru. Odezwał się pierwszy automat – powoli, z krótkimi przerwami między strzałami „tak-tak-tak” i seria pocisków przeszła nad moim lewym ramieniem.
Źle, bardzo źle. Przed kulami się nie uchylę. Cuda zdarzają się tylko w filmach, ludzkie ciało nie może poruszać się z taką prędkością, żeby rywalizować z kulami.
Skoczyłem w stronę kawiarni, chcąc ukryć się za budynkiem i biec w stronę mojej wieży okrężną drogą.
Ale w moją stronę już leciał czarnoskóry kelner Roman. W jednej ręce trzymał tacę z dwoma kuflami piwa, w drugiej długi, wyszywany ręcznik z kolorowym sznurkiem na obrzeżach.