Выбрать главу

– Masz na myśli Davida? – zapytał Barney, mocując się z belą granatowego kaszmiru.

– Davida? – zapytał Moishe. – Nie miałem na myśli Davida. Myślałem o Leah Ginzburg. Nie wiedziałeś, że ma do was przyjść? Jej bubbe zachorowała, a więc jej matka musiała udać się na Front Street, żeby się nią zaopiekować, a jej ojciec ciągle siedzi w Jersey. W tym układzie ona spędza szabat z wami. Być może zostanie do niedzieli.

– Kto ci o tym powiedział?

– Twoja mama. A któż by inny? Przyszła tutaj po południu, kiedy ty byłeś u Meyberga.

– Leah Ginzburg? – zawołał zdziwiony Barney, upuszczając na ziemię materiał. – Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym od razu? Oy geualtl Gdybym wiedział wcześniej, nie zapraszałbym Davida. Zaprosiłem Davida, a tu przychodzi Leah! Na miłość boską, dlaczego David nic mi nie powiedział? Przecież musiał wiedzieć!

Moishe, który zapinał właśnie płaszcz, uśmiechnął się do Barneya ze współczuciem.

– Może Davidowi również podoba się Leah? A może smakują mu twojej matki knaydelel A może po prostu zapomniał?

– Zapomniał? Ten nebech nigdy o niczym nie zapomina.

– No cóż, myślę, że powinieneś być wdzięczny – powiedział Moishe. – Nie w każdy Shabbes masz okazję do spełnienia dobrego uczynku. Powinieneś dziękować Bogu.

Barney spojrzał na niego wściekle, ale natychmiast rozluźnił się i roześmiał.

– Myślę, że masz rację. Dziękuję ci, Boże, że dałeś mi możliwość, abym okazał dobroć mojemu bliźniemu! Ale mając w pobliżu Leah Ginzberg, czy muszę też mieć Davida Steina?

Nadszedł Irving, zawijając wokół szyi długi wełniany, szary szal, który przypominał zmęczonego pytona, niesionego do domu przez zaklinacza wężów. Żona zawsze zmuszała go, żeby nosił szale, nawet latem, aby uchronić go przed chorobą, którą sama nazwała „sztywnieniem karku".

– Posłuchaj, Barney – zaczął ochrypłym głosem. – Nie chciałbym, żebyś myślał, że bez przerwy kwękam. Ale jesteśmy rodziną, prawda? Możemy powiedzieć, co mamy na wątrobie. Żadnych sekretów. Może w przyszłym tygodniu powinniśmy porozmawiać o całym interesie, o pracy, którą Hyman i ja mamy wykonywać. Ona jest nam obca. Przede wszystkim jestem nieszczęśliwy i wiem, że Hyman jest również nieszczęśliwy. A co najgorsze, Sussman wie, że jesteśmy nieszczęśliwi.

– Sussman? – Rozbawienie zniknęło z twarzy Barneya tak szybko, jak płytka fotograficzna ciemnieje w blasku słońca. – Czy Sussman zaproponował wam pracę?

– Nie umiem kłamać – powiedział Irving.

– Cóż, jeżeli Sussman złożył wam propozycję, a tutaj jesteście nieszczęśliwi, to lepiej będzie, jak odejdziecie. Nie chciałbym was przetrzymywać wbrew waszej woli.

Moishe spojrzał na nich z zakłopotaniem.

– Posłuchaj, Barney, wszyscy jesteśmy zmęczeni. Zostawmy to do poniedziałku.

Barney, nie odrywając oczu od Irvinga, pokiwał z rozmysłem głową.

– Oczywiście – powiedział. – Być może podczas szabatu będziemy mieli okazję przeczytać w Talmudzie co nieco o lojalności.

W pomieszczeniu zapanowała cisza. Irving odszedł bez słowa, a tuż za nim Hyman. Barney obserwował ich, jak szli pomiędzy niebieskimi światełkami, głowy mieli spuszczone; następnie odwrócił się do Moishego i powiedział:

– No?

Moishe wzruszył ramionami.

– Wkrótce przyjdą do rozumu. Ale musisz pamiętać, że są starzy i mają swoje zdanie. Zaakceptowaliby Joela. Wiedział, jak zagrać, umiał postawić na swoim, był starszym synem swojego ojca. Nie ryzykował postawienia interesu do góry nogami. Oni nie są ciebie pewni.

Barney stał z rękami na biodrach. Drzwi od warsztatu zamknęły się za Irvingiem i Hymanem z ostrym piskiem źle dopasowanych listew. Widział ich niewyraźne sylwetki przez szyby oszklonego pomieszczenia; wolno schodzili po schodach.

– W porządku – powiedział. – Zostawmy to do poniedziałku. Ale nie zapominajmy, kto u Blitzów jest balebossem, dobrze?

Moishe objął Barneya ramieniem.

– Dam ci dobrą radę. Wypoczywaj, módl się i pamiętaj, że każdy w swoim życiu ma jakąś miłość, oczywiście, nie mówię teraz o rodzinie. Twoją miłością mogą być pieniądze. Irving i Hyman mogą kochać znakomicie skrojone garnitury.

David czekał na Barneya w oszklonym pomieszczeniu. Był zamotany w jasnobrązowy płaszcz, który Barney złośliwie nazywał „workiem do okrywania wielbłądów". Jego blisko siebie osadzone oczy jarzyły się z zadowolenia.

– Jesteś gotowy? – zapytał Barney na wszelki wypadek, a David pokiwał głową z entuzjazmem. Zachowuje się jak lunatyk, pomyślał Barney. Cóż za oyrech.

– Idźcie już, ja wszystko pozamykam – powiedział Moishe, wyciągając kółko z kluczami. – Musisz zająć się swoimi gośćmi – zwrócił się do Barneya.

– Właśnie – podchwycił Barney i zbiegł szybko po schodach. Nie interesowało go, czy David pobiegł za nim. Oczywiście, David pobiegł, kiedy Barney znalazł się na chodniku, na którym tłoczyli się sklepikarze, którzy przed chwilą pozamykali swoje sklepy, krawcy, posługaczki, śpieszące do tureckich łaźni, sprzedawcy uliczni ze swoimi skrzypiącymi wózkami, goniące się dzieciaki, David był tuż za nim, wpadł na niego z rozpędu.

– Shalom aleichem, Moishe! – zawołał Barney, patrząc na Davida.

– Aleichem shalom - doszło do niego z góry.

Barney pociągnął Davida za ramię niechętnym i niecierpliwym ruchem, jak gdyby był walizką pełną brudnej bielizny, i poprowadził go zatłoczoną ulicą Clinton w kierunku czynszowej kamienicy, stojącej na rogu Monroe Street 121, gdzie jego matka wyciągała już czyste ubranie, żeby udać się do synagogi.

Znowu zaczął mocniej padać śnieg, mokre płatki kapryśnie wirowały w powietrzu.

Kiedy wrócili z synagogi do domu, w sąsiedztwie panowała już cisza; czarodziejski i szczególny spokój, który nastawał w przeludnionych mieszkaniach nowojorskiego Lower East Side'u w piątki po zachodzie słońca. Prawie w każdym domu, w każdej kamienicy czynszowej, nawet w suterenach o zawilgoconych ścianach, gdzie w szafach chrobotały szczury, żony i matki oraz córki przebierały się w najlepsze rzeczy, jakie posiadały, i zapalały szabasowe świece.

– Bądź błogosławiony, Panie nasz, o Boże, Królu Wszechświata, któryś zesłał nam swoje przykazania i nakazał zapalać szabasowe światła.

Niebo nad Clinton Street zaciągnięte było chmurami; atrament koloru umbry rozlany na mokrym kartonie rysunkowym. Było teraz za ciepło na śnieg, ale między domami oraz pozamykanymi sklepami zacinała mżawka, a wilgotne chodniki lśniły w światłach gazowych lamp. Dookoła we wszystkich oknach migotały płomyczki świec; ulicami wracali w skupieniu do domów z synagogi mężowie i ojcowie, każdy z nich w towarzystwie niewidzialnych szabasowych gospodarzy – aniołów, których ściągnięto na ziemię modlitwami. Ich kroki odbijały się echem o ściany domów.

Tu była kraina biedoty, brudna, podła i bezkompromisowa. Rozmokłe odpadki, pozostałości po całodziennym handlu, gniły w rynsztokach – liście kapusty, zmięte kule papieru pakowego, kawałki krwistego mięsa, rybie wnętrzności. W grząskim błocie walał się makaron. Barney zatrzymał się na rogu Monroe Street, naprzeciwko domu Rutgersów, i na chwilę stanął, aby popatrzeć na deszcz, odpadki oraz oświetlone okna. Poczuł chłód, który doprowadzał go do łez.

– Dlaczego się zatrzymałeś? – zapytał David. Barney przetarł oczy chusteczką przyczepioną do klapy.

– Nie zrozumiałbyś. Chodźmy już.