Sara podeszła bliżej, podciągnęła spódnicę i uklękła tuż przy nim.
– Niech się pan mnie nie boi – powiedziała. – Podczas wojny i w czasie niebezpiecznych podróży zdarzają się takie rzeczy. Mężczyźni i kobiety, którzy przeżywają trudne chwile, biorą od siebie nawzajem, co tylko mogą, zapominając o swoich obowiązkach i nie troszcząc się o przyszłość. Pan jest agentem Burów, a ja angielską damą. Powinnam myśleć o mężu i nie zapominać o swoim dobrym wychowaniu. Pan powinien mnie pilnować, traktować jak więźnia i nie wysłuchiwać tych moich wywodów. Powinien pan myśleć o Transvaalu.
– O Transvaalu? – Simon de Koker zmarszczył czoło, tak jakby nie zrozumiał, co powiedziała. Był sparaliżowany zapachem jej perfum, jej kobiecością, sugestywnym tonem głosu oraz zimnym angielskim akcentem. Ostatnim razem spał z dużą Murzynką o grubym tyłku, w pokoju na zapleczu Maloney's Bar, w Dutoitspan, a było to trzy miesiące temu.
Sara wyciągnęła rękę i delikatnie pociągnęła Simona de Kokera za rzadką brodę.
– Nie zadawaj żadnych pytań – szepnęła. – Nie spodziewaj się dalszego ciągu. Zawsze wszystkiemu zaprzeczę, możesz być tego pewien. Idź teraz do wozu i rozłóż koce, za chwilę do ciebie przyjdę.
Simon de Koker wolnym i niezdecydowanym ruchem chwycił ją za przegub dłoni. Pod paznokciami miał czarne obwódki z brudu i obydwoje spostrzegli kontrast między bladą skórą Sary z widocznymi na niej gdzieniegdzie niebieskimi żyłkami a oblepionymi błotem, twardymi paznokciami Simona de Kokera, lecz Sara położyła swoją drugą rękę na dłoni Simona, tak jakby chciała mu w ten sposób dodać otuchy.
– Jesteś bohaterem – powiedziała – a żaden prawdziwy bohater nigdy nie miał czystych rąk.
– Kiedy już skończymy… dzisiaj… oddasz mi diament? – zapytał Simon de Koker chropawym głosem.
Oczy Sary były duże i wydawały się szczere.
– Jeśli udowodnisz, że mi ufasz… wtedy ja też pokażę, jak bardzo ci ufam…
– A diament?
– Wszystko – szepnęła. – Wszystko, co zechcesz.
Simon de Koker rozejrzał się wokoło – pozostali uczestnicy wyprawy leżeli zawinięci w koce. Wszyscy już spali. Wreszcie głęboko odetchnął, chwycił swój karabin i stał przez chwilę w mgle, nie mogąc się zdecydować.
– Za chwilę przyjdę – powiedziała Sara.
Chcąc go zachęcić, uniosła swój złoty naszyjnik, tak by zobaczył skórzany woreczek, w którym spoczywał diament. Skinął głową, założył kapelusz z szerokim rondem i odszedł w stronę wozu. Jego wysoka, pałąkowata sylwetka rozpłynęła się we mgle.
Sara czekała pięć, sześć minut, patrząc na migoczący, gasnący ogień. Potem zdjęła sakiewkę z szyi, zaniosła ją w miejsce, w którym spała Nareez, i włożyła pod jej koc. Ostrożnie ominęła Joela i na palcach odeszła w stronę wozu.
Simon de Koker czekał na nią na posłaniu z koców, które przygotował na podłodze wozu, między skrzynkami z herbatnikami a beczkami z wodą. Siedział teraz, pykając swoją fajkę. Kiedy podeszła bliżej, ujrzała jego spoconą, brodatą twarz, mocno zarysowane pod skórą łukowate żebra, klatkę piersiową pokrytą ciemnymi znamionami oraz gęstymi, kręconymi włosami. Powiesił kapelusz na jednym z haczyków z boku wozu, a obok niego, w zasięgu ręki, tak blisko jego nagiego ciała, jak to tylko możliwe, leżał jego karabin Mauser, błyszczący i ciemny.
– Nie spieszyłaś się zbytnio – uśmiechnął się.
– Chciałam się upewnić, czy wszyscy śpią.
Wyjął fajkę z ust i wysypał tytoń na jedną z beczek z wodą.
– Całe to towarzystwo zasypia, jak tylko się im pomacha kocem przed oczami. To zwykłe żółtodzioby. Pochowałem takich dziesiątki na Great Karoo, palców u rąk i nóg by nie starczyło.
Sara zdjęła i złożyła płaszcz. Następnie zaczęła rozpinać swoją niebieską suknię w kwiaty. Simon de Koker głośno przełknął ślinę.
– Chyba się nie boisz? – zapytała Sara.
– Dlaczego miałbym się bać – wyszczerzył zęby Simon de Koker. Mówił z wyraźnym afrykańskim akcentem.
– Gdybyś się bał, nie byłoby w tym wcale nic dziwnego – stwierdziła Sara. – Jesteśmy tak różni, ty i ja. Nie jesteśmy tylko dwojgiem ludzi pragnących się ze sobą przespać. Jesteśmy wrogami w jednym łóżku.
– Nie jestem twoim wrogiem – powiedział Simon de Koker.
Pochyliła się do przodu z rozpiętą suknią, pod którą widać było jej biały stanik, i pocałowała go w czoło.
– Ani ja nie jestem twoim wrogiem. 1 mam nadzieję, że Bóg nam wybaczy.
Simon de Koker patrzył w milczeniu, jak zdejmowała suknię przez głowę. Stanęła potem na samym środku wozu, pod łukowato wygiętymi drewnianymi, pomalowanymi na niebiesko prętami, i zrzuciła bieliznę. Jedynie nikłe światło ogniska wpadało do wozu przez płócienną plandekę, więc kontury jej ciała rozmazywały się w ciemnościach chociaż przez ułamek sekundy dostrzegł jej kołyszące się nagie piersi.
Kiedy położyła się na nim, odrzucił koc i objął ją obiema dłońmi. Na udzie poczuł jej miękkie włosy łonowe.
– Simon… – szepnęła mu do ucha. – Nie wolno ci nigdy tego żałować. Los tak chciał. Zobaczyłam linie na twojej dłoni, kiedy po raz pierwszy wziąłeś do rąk te lejce. Zobaczyłam przerwaną linię życia.
Simon de Koker pocałował ją w policzek, potem w usta i wreszcie zapytał:
– Co?
– Twoją linię życia – powtórzyła. Nie przestawała go całować po czole, po policzkach, co najpierw trochę go tylko drażniło, lecz potem coraz bardziej się niecierpliwił. – Przerwana linia życia prawie zawsze oznacza chorobę lub stratę kogoś bliskiego. Czasami oznacza jakiś wypadek.
– Dziwna z ciebie kobieta – szepnął Simon de Koker. Dotknął jej ramienia i przesunął ręką wzdłuż jej pleców.
Usiadła. W ciemnościach Simonowi de Kokerowi zdawało się, że ma zamiar usiąść na nim okrakiem, więc podniósł głowę, żeby to zobaczyć. Nagle rozległ się głuchy, przerywany huk, po czym nastąpiła szybka seria ostrych metalicznych trzasków, przypominających dźwięki wydawane przez kastaniety. W tym samym momencie, w którym jego umysł zarejestrował, że Sara sięga po broń, podnosi ją i zwalnia bezpiecznik, nacisnęła na spust. Rozległ się ogłuszający świst i połowa jego żołądka wyleciała w powietrze, uderzając o ścianę wozu.
– Co się stało? Saro! Co tam się, u diabła, dzieje? Saro! – rozległ się głos Joela.
Również i Hunt wygramolił się spod koców i puścił biegiem w stronę ogniska. Rozchylił pokrowiec wozu i ujrzał na podłodze Sarę, która nie miała na sobie nic prócz zabłoconych białych pończoch, z karabinem pod pachą. Zobaczył też Simona de Kokera leżącego na podłodze z szeroko otwartymi oczmi, zbroczonego krwią.
– O mój Boże, morderstwo! – zawołał Hunt. – O mój Boże.
Simon de Koker patrzył na Sarę ze zdziwieniem na twarzy. Przez chwilę ruszał tylko ustami, lecz w końcu udało mu się powiedzieć:
– Zastrzeliłaś mnie.
Sara nie była w stanie mówić. Myślała, że jeśli go zastrzeli, to on umrze, a strzał pozostawi jedynie małą okrągłą dziurkę w jego ciele. Nie była zupełnie przygotowana na ten nagły wstrząs, nie spodziewała się, że kule wprawiąjego brzuch w konwulsyjne drganie przypominające targany na wietrze namiot. Nie wiedziała, co począć, kiedy czerwień zalała mu ciało, nie wiadomo w ogóle, skąd się to wszystko wzięło. W dodatku ciągle jeszcze żył i z nią rozmawiał!
– Nieźle mnie podziurawiłaś – powiedział Simon de Koker ledwo słyszalnym szeptem.
Oddychał przez nos, krew wydostawała się na zewnątrz również przez nozdrza.
– Ja… ja – zaczęła, lecz zbyt mocno się trzęsła, żeby powiedzieć coś więcej. Było jej zimno, a kiedy zakryła piersi ramieniem, poczuła, że sutki były tak twarde jak guziki.