Выбрать главу

Pasję wziął Barney po matce, ale trzeźwość umysłu po ojcu. Przetrwały w nim przeciwstawne charaktery rodziców i toczyły boje, chociaż oni sami dawno juz nie żyli.

– Pójdę już – powiedziała Mooi Klip w odpowiedzi na jego milczenie.

– Myślę, że cię kocham – odparł Barney.

– Nie – pokręciła głową.

– Posłuchaj, byliśmy ze sobą tylko kilka dni. Jest za wcześnie, żebym mógł ciebie ze sobą zabrać. Moje życie nie jest zbyt łatwe. A teraz jeszcze mam Joela, którym muszę się zaopiekować, przynajmniej do czasu, kiedy rozwiążemy nasze problemy.

Mooi Klip przyłożyła palec do jego ust na znak, że ma przestać mówić. Ale on złapał ją za rękę i odsunął na bok.

– To wcale nie są wymówki. Nie muszę szukać kiepskich wykrętów. Staram ci się powiedzieć, że myślę, że cię kocham, ale mam kilka spraw do zrobienia. Kiedy wszystko załatwię, przyjadę do Klipdrift i odnajdę cię.

Szukała w jego twarzy znaków, że mówi prawdę. Oczy miała wypełnione łzami.

– Nie mów mi, że mnie kochasz, skoro tak nie jest – powiedziała. – W całym swoim życiu oddałam się trzem mężczyznom. Pierwszy był moją pierwszą miłością. Drugi moim mężem. Trzecim jesteś ty. Byłeś taki piękny, kiedy po raz pierwszy cię zobaczyłam. A teraz ciebie kocham, bardziej niż ty kochasz mnie. Nie oszukuj mnie, nie mów, że mnie kochasz, jeżeli mnie nie kochasz.

– Natalio…

– Mooi Klip.

Barney mocno przycisnął ją do siebie. Podniósł głowę do góry i spojrzał w chmury.

– Mooi Klip – powtórzył najłagodniejszym głosem. – Kocham cię i pewnego dnia – wkrótce – przyjadę do Klipdrift, żeby cię odnaleźć.

Jego przeznaczenie spełniało się. Czuł, jak jakaś potężna i mroczna siła pcha go w nieznanym kierunku, jak buduje jego przyszłość. I sny, które miewał, kiedy jechał przez Great Ka-roo, zaczęły się materializować i nabierać realnego kształtu.

Kościół anglikański w Kimberley był małym, biało pomalowanym budynkiem z drewna i blachy falistej, stojącym na końcu ulicy. Był dogodnie usytuowany dla tych, którzy lubili modlić się tuż po popełnieniu grzechu, ponieważ stał przy domu uciech Cioci Olive i naprzeciwko baru.

W niedzielne poranki elita białych chrześcijańskich poszukiwaczy diamentów gromadziła się na zakurzonym podwórku; ubrani w swoje najlepsze ubrania paradowali, wymieniali pełne godności pozdrowienia i zapewniali siebie, że Bóg oraz Anglia są po ich stronie. Chociaż rzadko o tym mówili między sobą, a zwłaszcza w towarzystwie Niemców, Holendrów i kolorowych, już prawie zapomnieli dźwięki kościelnych dzwonów w Oxfordzie, które gromko przyzywały wiernych na mszę, oraz smak racuchów wypiekanych w tysiącach brytyjskich kominków.

Barney, w nerwowym nastroju, przyjechał bardzo wcześnie. Stanął przy płocie ubrany w najlepszy, czarny garnitur i czystą koszulę, którą pożyczył od Harolda Feinberga. Sygnaturka kościelna smutnym, cienkim głosem śpiewała nad ulicą, a wielkie kumulusy gromadziły się na porannym niebie, przybierając kształty zamków z gęstego kremu. Było gorąco i Barney czuł, że marynarka uwiera go pod pachami.

We właściwym momencie, który wybrał pan Knight, na chodniku pojawiły się Agnes i Faith, obie w skromnych, ale eleganckich niedzielnych sukienkach, oraz idący ramię w ramię pan i pani Knight z dobrotliwymi, ale wyniosłymi uśmiechami na ustach. Moment był odpowiedni, gdyż pora była na tyle późna, że wszyscy mogli ich zobaczyć, ale na tyle wczesna, że nikt nie mógł oskarżyć ich o celowe spóźnienie na nabożeństwo.

Barney zdjął kapelusz, kiedy dziewczyny wchodziły na dziedziniec.

– Dzień dobry – powiedział i ukłonił się. – Wyglądacie czarująco.

Pan Knight władczo rozejrzał się dookoła, żeby upewnić się, że wszyscy mieli szansę zauważyć, iż przybyli, i dotknął bokobrodów. Uśmiech pani Knight pojawił się na jej ustach i zniknął jak słońce za chmurami, ponieważ przypomniała sobie, gdzie jest i jakie otrzymała instrukcje.

– Dzisiejsze wejście nie było zbyt dobre – zauważył pan Knight. – Gdzie są Maymanowie? Komunia to jedyna rzecz, która trzyma nas razem, dzięki niej jesteśmy cywilizowanym społeczeństwem.

– Ma pan rację – powiedział Barney. – Proszę posłuchać, widziałem się ze swoim żydowskim przyjacielem. Opowiadałem panu o nim.

– Później, drogi przyjacielu – powiedział pan Knight, lekceważąco machając ręką. – Wcale nie jestem pewien, czy chcę mieć z tą sprawą do czynienia.

– Stafford Parker zgodził się na ponowną rozprawę. Odbędzie się jutro po południu. Wybiera ławę przysięgłych.

– Tak? – zapytał pan Knight nagle zainteresowany. – Hmm, to powinno być ważne wydarzenie.

– I ja tak myślałem – powiedział Barney przymilnym głosem. – A jeżeli będzie pan bronić mojego przyjaciela i wygra… no, to wtedy dopiero zdobędzie pan sławę. Napiszą o tym we wszystkich gazetach i prawdopodobnie będzie o tym głośno w Londynie.

– Ach, Londyn… – zamyślił się pan Knight, podnosząc do góry głowę już na samą myśl o Londynie. – No cóż, mój drogi przyjacielu, zobaczymy. Po mszy wrócimy do domu i porozmawiamy. Nie mamy zbyt wiele czasu, prawda? W poniedziałek po południu.

– To nie będzie rozprawa, na której rozważane będą dowody i fakty – powiedział Barney. – Wykorzystamy ludzkie uprzedzenia i strach. A w tym pan jest mistrzem.

Pan Knight skrzywił się.

– Tak, to moja specjalność.

Faith, która nie mogła się doczekać, żeby wziąć Barney a pod rękę, zapytała:

– Czy możemy już wejść, tatusiu?

Agnes, wyraźnie nadąsana, trzymała się z dala od towarzystwa, stojąc w cieniu ciernistego krzewu. Ściskała swoją szarą torebkę w rękach, jak gdyby to był kurczak, którego chciała po kryjomu udusić. Barney podał ramię Faith, po czym razem podeszli do miejsca, gdzie stała Agnes, i wyciągnął drugie ramię w jej kierunku.

– Chyba nie będą panie miały nic przeciwko temu, że obie wprowadzę do kościoła? – uśmiechnął się.

Faith zesztywniała. Barney poczuł, jak jej ramię, które na początku czule obejmowało jego rękę, nagle znieruchomiało i stało się twarde jak deska. Ale Agnes wysunęła się do przodu, uśmiechnęła, dygnęła i wyszeptała:

– Będzie mi bardzo miło, panie Barney. Bardzo miło.

Ostatnie uderzenie sygnaturki zasygnalizowało rozpoczęcie mszy. Tłum ruszył do drzwi. Ludzie zaczęli zajmować miejsca w wyznaczonych ławkach kościelnych. Wewnątrz było gorąco i duszno jak w holenderskim piecu. Naprzeciwko ołtarza, przykrytego wykonanym na szydełku obrusem, stał anglikański duchowny, młody, pryszczaty wikary z Wimbledonu, który poczuł powołanie do pracy misyjnej po smutnych i nieudanych zalotach do pewnej panienki. Obok niego, przy wysokim pianinie, siedziała starszawa Angielka w okularach i kapeluszu z piórkiem.

Same ławki były starannie wykonane – z solidnego, rzeźbionego mahoniowego drewna, prezent od St. Davida z Kapsztadu; przeciągnięto je przez pustynię na wózkach zaprzęgniętych w woły. Knightowie siedzieli blisko ołtarza, między co sławniejszymi członkami klubu Kimberley i dwoma albo trzema bogatszymi poszukiwaczami diamentów. Wszyscy wydzielali woń wody lawendowej i naftaliny. Barney usadowił się między Faith i Agnes, mając nadzieję, że Bóg wybaczy mu, iż modli się do Niego w takim otoczeniu i innymi niż zwykle słowami.

Zaczęli śpiewać hymny – Barney jeszcze nigdy nie słyszał takich żałobnych i chropowatych pieśni. Pan Knight miał silny głos i jego falujący baryton przeciągał ostatnią nutę każdej zwrotki, podczas gdy inni członkowie szacownego zgromadzenia od dawna już milczeli. Później przystąpili do komunii i Barney jak cała reszta poszedł uklęknąć przed ołtarzem, aby spożyć Ciało i Krew Jezusa Chrystusa.