Zamknął oczy, kiedy komunijny opłatek rozpuszczał się w jego ustach. Nie nadeszło trzęsienie ziemi, ani jego mózg nie wyparował z czaszki. Kiedy wrócił na miejsce, Agnes na krótką chwilę położyła swoją małą rączkę w białej rękawiczce na jego udzie i uśmiechnęła się do niego.
Po komunii młody wikary stanął przed pulpitem i odczytał dziwnym, szczekającym głosem, jak obrażony chow-chow, krótkie, pełne wybaczenia kazanie o cenie zbawienia. Kiedy Barney tak siedział z kolanem przyciśniętym do ciepłego uda Agnes, wydawało mu się, że niektóre słowa skierowane są do niego.
– Wszyscy znamy smutną historię grzechu i kary za grzech. Grzech i śmierć były ze sobą nierozerwalnie złączone. O zakazanym owocu powiedziane zostało: W dniu, w którym go zjesz, spodziewaj się śmierci. Mimo wszystko człowiek zjadł owoc. A Bóg kochał go nadal. Ale był doskonale sprawiedliwy i dlatego musiał dotrzymać słowa i domagać się stosownej kary.
Agnes, w swojej jasnoszarej sukience z niewielkim koronkowym kołnierzykiem, przepasana szarą, jedwabną szarfą, utkwiła wzrok w książeczce do nabożeństwa. Faith kręciła się w ławce, jak gdyby siedziała na pokrzywach, i od czasu do czasu przejmująco wzdychała. Jedynie pan Knight skoncentrowany był wyłącznie na słowach kazania; przynajmniej sprawiał takie wrażenie. Może zastanawiał się nad własnymi grzechami oraz nad grzechami ludzi, których bronił. A może poddawał krytycznej ocenie przemówienie młodego wikarego.
Kiedy wyszli z kościoła i znaleźli się z powrotem na zakurzonej, gorącej ulicy, pan Knight założył rękawiczki i powiedział:
– Grzech? Ciekawe, co taki niewypierzony wikary może wiedzieć o grzechu?
I to było wszystko. Wziął żonę pod rękę i poszli ulicą w kierunku domu. Barney z dziewczynami uwieszonymi po obydwu jego stronach szedł za nimi w odległości kilku jardów.
W domu, kiedy usiedli ze szklaneczkami niezwykle wytrawnej sherry, pan Knight poprosił Barneya, żeby opowiedział mu więcej szczegółów o sprawie Joela i o tym, co wydarzyło się w obozie Jana Bloema. Pan Knight siedział, podpierając głowę jedną ręką, tak że Barney widział jedynie jego lewe oko.
– A więc powiada pan, że Havemann jest Żydem? I że nie nazywa się Havemann ale Blitz? Lepiej nie rozgłaszajmy tego. Przysięgli nie lubią pseudonimów. Jeżeli nosisz pseudonim, to znaczy, że masz coś do ukrycia, a to już prawie jak przyznanie się do winy. Może nie do takiej winy, która umieszczona jest w akcie oskarżenia, ale sam pan wie, jak nielogiczni potrafią być ludzie. Zwłaszcza kopacze diamentów.
Barney pociągnął mały łyk sherry, po czym odstawił szklankę na chwiejący się stół.
– Czy uważa pan, że można mu pomóc?
– Przyznaje się do kradzieży diamentów? Barney pokiwał głową.
– Oczywiście, nie wolno mu się przyznać przed sądem – powiedział pan Knight. – Musi być oburzony, że ktoś go oskarżył. Musi nie posiadać się z oburzenia. Musi patrzeć oskarżycielowi prosto w oczy i powiedzieć, że jest kłamcą. Nie wolno mu użyć wyrażenia, że świadkowie są innowiercami, ani nie wolno mu używać żydowskich słów i wyrażeń, które mogłyby przypomnieć przysięgłym, że jest Żydem. Musi opisać czarnuchów jako niegodnych zaufania kundli, a białych jako równych sobie. No, prawie równych. Musi udowodnić, że zna swoje miejsce na świecie. Musi zachowywać się jak, no, powiedzmy, jak fałszywie oskarżony lichwiarz.
Barney podniósł głowę. Do pokoju weszła Agnes z tacką pełną sztućców, gotowa, żeby przygotować stół do niedzielnego obiadu. Z kuchni dochodził nieprzyjemny zapach gotowanych warzyw. Agnes przetarła łyżki fartuchem i udawała, że przegląda się w ich wypolerowanych, wybrzuszonych płaszczyznach. Barney złapał się na tym, że myśli o jej białych udach i czy kędziory na wzgórku łonowym ma jasne, czy też ciemne. Była bardzo kokieteryjna i bardzo go podniecała.
– I co pan o tym sądzi? – zapytał pan Knight.
– Och, przepraszam, sądzę o czym? – zmieszał się Barney.
– Co pan sądzi o tym, żeby pan Havemann zagrał pokrzywdzonego, skoro nikt nie potrafi przedstawić żadnych dowodów? To znaczy – żaden biały i oczywiście żaden kolorowy również. Proszę dowiedzieć się, czy którykolwiek ze świadków oskarżenia był ochrzczony. Lepiej żeby nie był. Lepiej żeby wierzyli w Unkulunkulu albo Mdali. Pytanie samo się nasuwa. Czy można ocalić duszę czarnucha, skoro oni wcale nie mają duszy? Czy kiedy zostali ochrzczeni, to dusza w nich weszła? Bardzo interesujący problem. A więc, co pan na to, stary przyjacielu?
– Dla mnie rewelacja – powiedział Barney, obserwując, jak Agnes z podniesionym czołem wychodzi z pokoju.
– Dobrze – powiedział pan Knight, wstając od stołu. – Uważam, że wygramy proces. Nie będzie to łatwe, ale wygramy. Aha, jeszcze jedna sprawa. Proszę we wtorek wieczór przyjść do klubu, żeby mógł pan się zorientować, jak rzecz wygląda. Porozmawia pan z członkami klubu. Niektórzy z nich niezbyt lubią Jankesów, przyznaję, ale może pan będzie miał szczęście.
– Będzie mi niezwykle przyjemnie – powiedział Barney.
– Oczywiście – pokiwał głową pan Knight. – I jeszcze jedna sprawa, tym razem ostatnia. Widzę, że pan i Agnes bardzo przypadliście sobie do gustu.
Barney zarumienił się.
– My… no cóż, chyba się lubimy.
– Ależ to dobrze. Jestem bardzo zadowolony. Mało jest tak wartościowych dziewcząt jak Agnes, zwłaszcza tutaj, w miejscu opuszczonym przez Boga. A dlaczego nie miałby pan odwiedzić nas jutro po rozprawie i zjeść z nami kolację? Możemy zorganizować jakąś muzykę, poznalibyście się bliżej?
– Wspaniały pomysł – zapewnił go Barney.
– Oczywiście. Bardzo mi przykro, że nie mogę zaprosić pana na dzisiejszy obiad, ale przychodzą do nas z wizytą Wilberforce'owie. Zna pan Kennetha Wilberforce'a? Między nami mówiąc, jest bardzo nudny, ale jest też sekretarzem wszystkich członków i czasami muszę go znosić w swoim domu.
– Ojcze – powiedziała Faith, wystawiając głowę przez drzwi i rozmyślnie ignorując obecność Barneya. – Mama pyta, czy możesz już przyjść i pokroić mięso.
Pan Knight złożył dłonie jak do pacierza.
– Mięso! – zawołał. – Oto coś dla mężczyzny, żeby mógł wypróbować swoje zęby. Do zobaczenia jutro rano, mój drogi przyjacielu. Niech pan przyprowadzi Havemanna, żebyśmy mogli przygotować się do procesu. Mięso! To produkt dla mężczyzny takiego jak ja. Mięso i drink!
Gdy Barney wrócił do obozowiska, poszedł z Mooi Klip i Joelem na krótki spacer po zboczu pagórka, na którym znajdowało się obozowisko Griąua. Joel kuśtykał, podpierając się kosturem, który zrobił dla niego kuzyn Pięta Steyna. Ogolił się i ubrał w niebieską bluzę oraz płócienne spodnie. Chociaż jeszcze cierpiał i szybko się męczył, widać było, że następuje wyraźna poprawa.
Gdy doszli do piaskowca, Joel usiadł na ziemi i oparł się plecami o skałę. Barney i Mooi Klip usiedli obok niego.
– Chyba nie przypuszczałeś, że tak piękny kraj może okazać się tak cholernie twardy dla ludzi, którzy w nim żyją? – zapytał Joel.
– Wszystko można przetrzymać – odpowiedział Barney. – Jeżeli wybierzesz odpowiednią drogę.
– A zresztą, co ty tam wiesz. Pracowałeś trochę na farmie. Nie masz pojęcia, co to znaczy grzebać w ziemi, szukając diamentów. To piekło na ziemi.
– Wkrótce się dowiem.
– O czym ty mówisz? Barney dotknął włosów ręką.
– Jutro, zaraz po rozprawie, zaczniemy pracować razem, ty i ja. Spółka Blitz i Blitz, poszukiwacze diamentów.
– Zanadto bym na to nie liczył.