Выбрать главу

– A to dlaczego? Masz najlepszego adwokata w Kim-berley.

– Jestem Żydem, Barney, i wszyscy w okolicy o tym wiedzą. Chyba nie myślisz poważnie, że Stafford Parker podkopie swój własny autorytet i zmieni decyzję?

Barney pokiwał głową.

– Właśnie tak myślę. Lepiej, żebyś ty też w to uwierzył.

– Nie jestem naiwniakiem – powiedział Joel. – Chociaż chyba jestem, bo gdybym nie był, to zwiewałbym do Wesselstroomu, aż by się kurzyło.

– Uniewinnią cię – powiedział Barney ze spokojem. Joel popatrzył na zasnutą niebieskawą mgiełką dolinę.

– Jeżeli naprawdę tak się stanie, to spółka Blitz i Blitz dojdzie do skutku. Fifty-fifty. Będziemy partnerami. Ale wcale w to nie wierzę.

Odpoczywali przez pół godziny, po czym wrócili do obozowiska. Barney i Mooi Klip poszli do namiotu jej kuzynki, która spędzała wieczór u Jana Bloema, śpiewając mu hymny, kolędy i stare hotentockie pieśni.

Wewnątrz namiotu pachniało kadzidłami i jedzeniem. Na ziemi leżał słomiany materac zawinięty w koc i wiklinowy kosz, w którym kuzynka Mooi Klip trzymała swoje osobiste rzeczy. Na niebieskim maszcie, który podtrzymywał namiot, wisiał obrazek w ramce, przedstawiający zasmuconego Jezusa otoczonego cherubinami.

Barney zdjął kapelusz, koszulę oraz spodnie. Był podniecony. Mooi Klip odwróciła się do niego plecami i rozpięła sukienkę. Jej postać oświetlała mała latarenka zapalana w czasie burzy; zapaliła ją dla nich jej kuzynka.

Zrzuciła sukienkę i odwróciła się do Barneya przodem. Barney zadrżał na widok jej nagiego ciała. Miała brązową skórę, ciężkie piersi i lekko zaokrąglony, zmysłowy brzuch, który przypominał Barneyowi brzuchy kobiet ze starych francuskich malowideł, jakie kiedyś, jako chłopiec, widział na wózku wędrownego handlarza.

Odgarnął palcami włosy z jej czoła i pocałował w usta, po czym powiedział:

– Wiesz, że przyjadę po ciebie tak szybko, jak to jest możliwe?

– Nie – odpowiedziała. – Nie wiem. Ale dzisiaj nie chcę o tym myśleć.

Położyli się na materacu, patrząc sobie prosto w oczy, jak gdyby chcieli odkryć jakąś kosmiczną tajemnicę, która kryła się w ich źrenicach. Barney pocałował Mooi Klip w ramię; było nieco słone i pachniało perfumami. Takiego zapachu Barney do tej pory nie spotkał.

Kochali się powoli w rytm odmierzającego godziny mosiężnego zegara. Chwilami Barney zapominał, gdzie jest i co się dzieje, jak gdyby śnił; budził się i ponownie zasypiał. Nie wiedział, ile czasu upłynęło. Ale pamiętał, że co chwila otwierał oczy, żeby popatrzeć na Mooi Klip, której oczy czasem były zamknięte a czasem szeroko otwarte, podczas gdy burzowa latarenka migotała słabym płomieniem jak znak z zapomnianej przeszłości.

Około północy razem osiągnęli szczyt o niezwykłej sile. Barney opuścił głowę i spojrzał w dół, na ich ciała, i dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak głęboko w nią wszedł. Leżeli bez tchu, rozluźnieni, wiedząc, że ich akt miłosny się zakończył. Dlaczego musiał się skończyć? I czy kiedykolwiek jeszcze będą się ze sobą kochać?

Śpiewy w namiocie Jana Bloema skończyły się. Barney oparł się na łokciu i spojrzał na Mooi Klip z miłością, bólem i trochę ze strachem. Dotknął jej twarzy i powiedział:

– Myślę, że lepiej będzie, jak już sobie pójdę.

Zgromadzili się pod gołym niebem: kopacze, szulerzy, pijacy i kurwy. Tego popołudnia w Nowej Gorączce Diamentów De Beerów wyjątkowo nie było słychać wrzasków, nie było biegania i zwykłej krzątaniny. Sprawa była poważna: ponowny proces uznanego za winnego i skazanego złodzieja diamentów. I obojętnie jak do niej doszło i jaki będzie werdykt Stafforda Parkera, sprawa ta miała zaważyć na przyszłych losach wszystkich poszukiwaczy diamentów w Kimberley.

Dzień był upalny i spokojny. Linia horyzontu marszczyła się i zmieniała, a pokryte blachą falistą dachy budynków drżały od gorąca. Nad głowami zgromadzonych ludzi, pod bezchmurnym niebem, krążyły sokoły. Krążyły i krążyły, jak gdyby były zbyt leniwe, żeby nurkować za zdobyczą. Na zachodnim horyzoncie pokazał się księżyc, blady i nieprzyjazny, nie zaproszony przez nikogo zwiastun zbliżającej się nocy.

Dla Stafforda Parkera i jego doradców wniesiono stół z blatem obitym skórą, a dwóch niemrawych czarnuchów rozpinało nad nim poplamione płótno obszyte frędzlami. Na ziemi stało pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt krzeseł o różnych kształtach i wielkościach – krzesła windsorskie, na kółkach, z oparciami i bez. Joel, Barney i pan Knight siedzieli na pękniętej ławce kościelnej. Joel miał mocno zabandażowaną lewą nogę, zgodnie z instrukcją pana Knighta (niech wszyscy widzą, że bardzo cierpisz), a jego kostur stał oparty o poręcz.

O drugiej wszyscy już byli na miejscu. Stafford Parker usiadł na krześle z wysokim oparciem i był gotów, żeby wysłuchać apelacji Joela. Kciuki wepchnął do kieszeni swojej kamizelki, uniósł do góry głowę – jego biała broda sterczała teraz jak ogon wilgi – i powiedział:

– Rozpoczynam sesję sądu Republiki Poszukiwaczy Diamentów.

Tłum zafalował i zamruczał, a Stafford Parker uderzył młotkiem w stół na znak protestu.

– Proszę o spokój. Stowarzyszenie Ochrony Interesów Poszukiwaczy Diamentów oraz Republika Poszukiwaczy Diamentów utworzone zostały, żeby zapanował porządek. Udowodnijmy to dzisiaj.

Sinobrody doradca Stafforda Parkera wstał i ogłosił:

– Rozpatrzymy dzisiaj sprawę pana Joela Havemanna, właściciela działki numer 172 na terenie kopalni w Kimberley, który wniósł apelację od wyroku rozciągnięcia, jaki zapadł w ubiegłym tygodniu za kradzież diamentów. Pan Havemann został uwolniony przez przyjaciół – niezgodnie z obowiązującym prawem – ale dzisiaj reprezentowany jest przez pana Knighta, który zapewnia, że pan Havemann potrafi wytłumaczyć okoliczności towarzyszące jego ucieczce oraz udowodnić, że został niesłusznie skazany.

Powstało zamieszanie i ludzie zaczęli kłócić się między sobą. Stafford Parker walnął młotkiem w stół, jak gdyby chciał wyprostować pogięty arkusz złotej blachy, i wrzasnął:

– Postanowiłem, że sprawa zostanie ponownie rozpatrzona, to i zostanie rozpatrzona!

Powoli ludzie się uspokajali. Przysięgli, którzy siedzieli na dwóch ławkach naprzeciwko Joela i Barneya, zachowywali się tak samo jak inni uczestnicy rozprawy i kiedy Barney przyjrzał się im, to zrozumiał, dlaczego Stafford Parker mógł sobie pozwolić, żeby udawać praworządnego człowieka, który zgodził się ponownie rozpatrzyć sprawę i do tego publicznie, chociaż był przekonany, że wyrok będzie po jego myśli. Dwunastu sprawiedliwych było purpurowymi na gębach Anglosasami i wszyscy z nich pokończyli w Anglii jakieś mało liczące się szkoły publiczne. Byli plantatorami, kupcami oraz agentami Korony. Gdyby nie fakt, że los jego brata zależał od tych zapamiętałych bigotów z małpią inteligencją, to Barney już od razu popadłby w czarną rozpacz. Siedzieli na swoich ławkach, jak gdyby pozowali do szkolnej fotografii – otyli od alkoholu, z udami jak balerony, zadowoleni z siebie, nie mający pojęcia o prawie i życiu.

– Panie Knight – powiedział Stafford Parker donośnym głosem. – Czy zechciałby pan powiedzieć kilka słów w imieniu swojego klienta?

Pan Knight odwrócił się do Barneya, uśmiechnął się kwaśno, zebrał do kupy kartki i wstał. Poranne spotkanie nie przebiegło w zbyt przyjaznej atmosferze. Joel od razu przyznał się do winy i to w bardzo agresywny sposób. Kiedy pan Knight próbował pochlebstwami przekonać go, żeby uwierzył, że mógł się mylić, że cała awantura warta była funta kłaków, biedny Joel – niewątpliwie w wyniku upału i zbyt dużej ilości wypitej taniej whisky – nazwał go shtun-kietn i chociaż pan Knight tego słowa nie zrozumiał, poczuł się do głębi urażony.