– A, tak, o tym również słyszałem. Dwa albo trzy dni temu spotkałem Edwarda Norka, który powiedział mi, że mieszkasz z prześliczną młodą dziewczyną Griqua.
– Po prostu prowadzi nam gospodarstwo, to wszystko – odparł Barney.
– Czy mam w to uwierzyć? – zapytał Harold.
– Powinieneś hok nit kain tchynik - powiedział Barney, pokonując działkę długimi krokami i wycierając ręce w szmatę.
– Ach, ci bracia Blitz – zawołał Harold z desperacją na twarzy. – Ale mów mi, jak tam biznes.
Barney sięgnął do kieszeni koszuli roboczej i wyjął z niej garstkę małych, surowych diamentów. Harold Feinberg wziął je ostrożnie od Barneya i obejrzał dokładnie przez lupę, którą miał zawieszoną na szyi.
– I co o nich myślisz? – zapytał Joel.
– Cóż… nie są złe – powiedział Harold. – Nie staniecie się dzięki nim milionerami, ale nie są złe.
Barney wskazał na głębokie rowy ciągnące się wzdłuż brzegów działki.
– Oto miejsca, gdzie Joel nic nie znalazł. Górne warstwy zapadły się, przykrywając żółtą glebę, i przez to dziesięciostopowy pokład nie zawierał diamentów. Ale teraz trafiliśmy na żyłę złota.
– Cóż, życzę wam powodzenia – powiedział Harold. Skrzywił się, słuchając śpiewów pracujących czarnuchów. – Wam oraz waszym klezmerom.
Późnym popołudniem, kiedy długie cienie położyły się na działce, filigranowy robotnik Joela przyniósł dziesięciokaratowy kamień. Położył go na dłoni Joela z taką nonszalancją, jak gdyby to był owoc zerwany z drzewa. Joel potrząsnął nim, skrobnął paznokciem i powiedział do Barneya ochrypłym głosem:
– Spójrz tylko, Barney. Chodź tu i rzuć na niego okiem.
Barney odłożył kilof. Wziął diament w dwa palce, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
– Joelu – powiedział. – Teraz zaczynam naprawdę wierzyć, że Blitz Brothers Diamond Company zacznie przynosić zyski.
Każdego dnia zaczynali pracę na działce od świtu, a kończyli wieczorem, kiedy już nic nie było widać. W sierpniu lało solidnie przez tydzień i działki – jedna po drugiej – zaczęły się zapadać, przykrywając narzędzia, worki na piasek, wózki błotem. Trzej australijscy górnicy zginęli zasypani w rowie, a jeden Niemiec został poważnie poraniony i jego partner zastrzelił go, żeby zaoszczędzić mu cierpień. Kilku kopaczy, którzy zaczęli wcześniej, zadowoliło się diamentami wartości kilku tysięcy funtów, jakie wydobyli z żółtej gleby do tej pory, i zrezygnowało, sprzedając działki na licytacji.
Wiosną większość działek była tak głęboko wyeksploatowana, że ścieżki graniczne pozapadały się, a żółta gleba była magazynowana w wiadrach zawieszonych na stalowych linach. Każda lina przechodziła przez krążek, których dziesiątki przytwierdzono do rozklekotanych drewnianych wież okalających tereny kopalni jak pogańskie fortyfikacje. Później glebę ładowano na wózki, wywożono i sortowano.
Mooi Klip była specjalistką od sortowania diamentów. Większość dnia spędzała w szałasie niedaleko kopalni, nadzorując robotników, którzy wysypywali tam ziemię, rozbijając łopatami wielkie grudy. Patrzyła, jak nakładali glebę na obrotowe sito zwane trommel, co po holendersku znaczyło „bęben", rozbijali co większe kawałki, które nie chciały przecisnąć się przez oczka, a później przesiewali ziemię ręcznymi sitkami z gęstszymi oczkami. Na końcu ona sama siadała przy stole sortowniczym i wyciągała kamienie delikatnymi palcami. Na nosie miała druciane okulary, żeby niczego nie przeoczyć. Barney uwielbiał robić jej niespodzianki i przychodził tak często, jak tylko mógł, ponieważ uważał, że w okularach wygląda ślicznie i niewinnie.
Nocą Barney, Joel i Mooi Klip wracali do chaty, do której teraz dobudowali wielki salon oraz werandę, i jedli kolację złożoną z wołowiny i fasolki, a potem siadali przy kominku, pili rum z kakao, czując, jak ustępuje napięcie i ból mięśni. Nad kominkiem wisiała melodramatyczna litografia przedstawiająca wrak parowca „San Francisco", o której Joel wyraził się, że jest relaksująca i trzeźwiąca zarazem. Mówił, że zawsze przypomina mu o tym, jak blisko był ruiny i śmierci.
I chociaż Joel był w lepszym nastroju niż wtedy, kiedy został uratowany przez Barneya, to często jednak nachodziły go wątpliwości; miał wtedy pretensje do siebie, do całego świata, a zwłaszcza do Barneya.
– Za pieniądze, które zarobiliśmy, powinniśmy mieszkać w pałacu – powiedział pewnego wrześniowego wieczoru. Barney pochylony był nad stołem i badał kupkę surowych diamentów, oświetloną jasnym światłem olejowej lampki. Mooi Klip, ze świeżo umytymi i uczesanymi kędzierzawymi włosami, siedziała przy kominku, obszywając brzegi swojej czerwonej sukienki w kwiaty. Wnętrze pokoju, oświetlone białym intensywnym światłem, przypominało scenę amatorskiego teatrzyku.
Barney powiedział:
– Wolałbym zainwestować pieniądze w drugą działkę. Być może uda nam się kupić pod koniec miesiąca parcelę Stuarta. Harold powiedział mi, że Stuart zaczyna narzekać na klimat i że zamierza sprzedać działkę i wynieść się do Kapsztadu.
– Chcesz kupić jeszcze jedną działkę? – zdziwił się Joel. – Czy nie uważasz, że mamy dosyć roboty zjedna?
– Możemy zatrudnić więcej czarnych robotników.
– Pewnie. Więcej czarnuchów! Ale więcej czarnuchów oznacza zwiększoną kontrolę, a zwiększona kontrola znaczy więcej ciężkiej roboty. Czy ty nigdy nie będziesz miał dosyć?
Barney odłożył pincetę.
– Nie ma sensu wchodzić w interes, którego nie można powiększyć. Teraz wolno posiadać jedynie dwie działki – ale wkrótce to się zmieni. I jak myślisz, co się wtedy stanie w Kimberley? Wielkie spółki zaczną powoli połykać pojedynczych kopaczy, jednego po drugim; a rok, dwa lata później – zapamiętaj sobie moje słowa – nie uchowa się żaden samotnie działający górnik. Nie będzie się opłacało pracować na jednej tylko działce. Nie będzie warto stemplować boków, usuwać czy transportować ziemi, sortować kamieni. Wielkie spółki nas wykończą tylko dlatego, że będą działać na olbrzymią skalę.
– A więc po co się szarpać? – zapytał Joel. – Sprzedajmy interes, dopóki ceny są jeszcze dobre, i wynośmy się z tej zapomnianej przez Boga ziemi, zanim umrzemy z nudów, frustracji, czy jakiejś nieznanej choroby.
– Joelu, dopiero zaczęliśmy. Jeżeli kupimy drugą działkę, sami zaczniemy tworzyć podwaliny pod naszą własną wielką spółkę. Im szybciej to zrobimy, tym lepiej. Na miłość boską – zamiast czekać, aż nas zniszczą, lepiej samemu przejąć kilka działek. Czy nigdy nie myślałeś o tym, żeby wspólnymi siłami kupić całą kopalnię? Bracia Blitz?
– Zwariowałeś. Upał uderzył ci na mózg.
Barney przechylił się z krzesłem do tyłu i spojrzał twardo na brata.
– Joelu – powiedział. – Jeżeli nie uda się nam z diamentami, to co będziemy robić? Chcesz wrócić do krawiectwa? A może do pracy na farmie? Albo wrócić na morze?
– Nie gadaj do mnie protekcjonalnym tonem – warknął Joel.
– Wcale nie mam zamiaru. Po prostu staram się dowiedzieć, czego chcesz od życia.
– A po jasną cholerę? Nie jesteś moim ojcem, a może jesteś? Jesteś moim młodszym bratem, moim małym Bar-nabą, moją małą pociechą. Co, może tak nie jest? I kto za kim pojechał do Afryki Południowej? Kto pierwszy kupił tę działkę? A więc przestań grzebać w moich diamentach i przestań pouczać mnie, co mam robić w życiu.
– Joelu, spokój – powiedział Barney, zaniepokojony wybuchem brata. Ale Joel nie był w nastroju na pojednanie. Wstał, podszedł do stołu i chwycił w rękę kilka surowych, połyskliwych kamieni.
– Gdyby nie ja, to nigdy byś ich nie ujrzał. Żadnego z nich! A teraz siedzisz tu, przesypując, z kupki na kupkę, jak gdybyś był diamentowym królem w Kimberley. I te twoje plany! Te twoje marzenia, żeby kupić więcej działek! Możemy mieć tę całą cholerną kopalnię, prawda? Nie zapomnij tylko, kto kupił tę działkę!