Выбрать главу

– Mamusiu – powiedział Barney łagodnie. Powoli, jak gdyby odgrywając teatralną rolę w swojej własnej osobistej tragedii, pani Blitz zbliżyła się do niego, rozpostarła ramiona i złapała go w mocnym uścisku, tak że czuł jej wystające żebra przez gruby materiał swojej kamizelki, jej przerażającą chudość. I to było wszystko, co mógł zrobić jako syn, wziąć ją w ramiona, ze współczuciem pogłaskać jej czarne, zniszczone włosy i wyszeptać:

– Mamusiu… znowu tarrarom?… a tym razem, dlaczego?

W kuchni pokazał się jego starszy brat Joel. Był drobniejszy niż Barney, miał ciemne włosy po matce oraz jej szczupłą, wyrazistą twarz. Miał podwinięte do góry rękawy od koszuli, a za uchem zatknięty fioletowy ołówek. Spojrzał na Barneya, następnie rozejrzał się dokoła, a potem podszedł do pieca i zdjął z płytki garnek z przypalonym gulaszem.

– Jak to dobrze, że nikt nie jest dzisiaj głodny – zauważył, wachlując dłonią, żeby rozgonić dym. – Mama spaliła tyle gulaszu, że można by nim nakarmić wszystkich stąd do Cherry Street.

– Co się stało? – zapytał Barney, ciągle trzymając matkę w objęciach, ale teraz trochę bardziej sztywno.

Jego matka podniosła głowę. Trudno było mu uwierzyć, że to ta sama pogodna i energiczna kobieta, która wychowała rodzinę Blitzów – ta sama kobieta, która karmiła ich klopsikami, ubierała we flanelowe ubranka i śpiewała im piosenki z Münsteru w „starych dobrych czasach". Trudno było ją skojarzyć z tą śliczną dziewczyną, która uśmiechała się z zawieszonej w saloniku fotografii oprawionej w złocone ramki, dziewczyną, która obejmowała, z dumą i zadowoleniem, ramię uśmiechniętego, postawnego mężczyzny z pięknie utrzymanym wąsem i w meloniku.

Ale cztery lata temu, siódmego dnia Tishri, mężczyzna zmarł na gruźlicę w swojej położonej na piętrze sypialni; i kiedy czekała przed drzwiami pokoju, słuchając przytłumionego mamrotania rabbiego i doktora, Feigel Blitz powoli gasła nie tylko psychicznie, ale i fizycznie. Od tamtej pory jej oczy przestały pasować do jej twarzy, jej usta wymawiały jakieś słowa, których znaczenia nie rozumiały. Czasami wydawało się, że była w znakomitym nastroju, lecz mówiła rzeczy dziwne i smutne. A kiedy wydawało się, że była nieszczęśliwa, wypowiadała pogodne i wesołe zdania. Kobieta, która patrzyła teraz na Barneya, była jego matką, którą kiedyś bardzo kochał. Sąsiedzi z góry nazywali ją meshuggeneh, wariatką. Rabbi, kiedy przychodził z wizytą, zawsze brał Barneya za rękę i ściskał ją znacząco, jak gdyby chciał powiedzieć: rozumiem twoje problemy, ale, nu-nu, w końcu ona jest twoją matką.

Barney powtórzył pytanie:

– Co się stało, Joelu? Co się tutaj dzieje?

Joel wzruszył ramionami. Pani Blitz powiedziała:

– On odchodzi. Pakuje swoje kufry.

– Wyjeżdżasz? – zapytał Barney.

– Zgadza się – odpowiedział Joel. – I gdyby nie ta donośna kanonada, wrzaski i piski, to może miałbym szansę wszystko ci porządnie wytłumaczyć.

– Nie mogę uwierzyć – powiedział Barney. – To znaczy, że teraz się pakujesz?

– Wszystko pakuje – wtrąciła pani Blitz. – Koszule, buty, nawet gacie!

– A co, może powinienem zostawić gacie w domu? – wypalił Joel.

– Barney, powiedz mu – załkała pani Blitz. Nagle gwałtownie odwróciła się i wrzasnęła na Joela: – Jesteś taki sam jak twój ojciec! On też mnie zostawił! Odszedł! Akurat wtedy, kiedy potrzebowałam go najbardziej!

Barney mocno przytrzymał matkę za ramiona.

– Mamo – powiedział. – Krzyki do niczego nas nie doprowadzą.

– Szepty również nie! – zawołała pani Blitz. – Wrzaski, płacze, a jaka to różnica? A może powinnam zaśpiewać piosenkę? Ein Knabchen sah' ein Röselein steh'n… Röselein auf der Heide… Pamiętasz tę piosenkę? Ale jaka różnica? On w dalszym ciągu ma zamiar odejść… pierwszy syn opuszcza swoją matkę i swojego brata! Bóg powinien rzucić na ciebie przekleństwo, Joel!

– Bóg już to zrobił! – wrzasnął Joel i trzasnął drzwiami tak mocno, że z listwy odpadł płat wysuszonej farby.

Feigel Blitz złapała Barneya za nadgarstek. Nic nie mówiła, ale jej twarz skurczyła się, jak gdyby poczuła, że coś pełznie jej po plecach. Nagle puściła go i odwróciła się tyłem.

– Jesteś głodny? – zapytała. Wyciągnęła garnek z gulaszem ze zlewozmywaka, podniosła pokrywkę i spojrzała do środka, na zwęgloną zawartość.

– Mogę zjeść w barze – odpowiedział Barney.

– Nie, nie… mogę przyrządzić ci klopsiki… a może chcesz kapusty?

– Mamo…

– No cóż – powiedziała, przykrywając garnek pokrywką. – Wiem, co o tym wszystkim myślisz. On jest już dużym chłopcem, ma prawo robić to, na co ma ochotę. Ale przecież ma rodzinę. Teraz, kiedy ojca już nie ma, jest główną osobą przy stole. Nie uważasz, że to pewnego rodzaju odpowiedzialność?

– Tak, mamo, myślę, że masz trochę racji.

Na kuchennej ścianie wisiał kalendarz na 1868 rok, prezent od pani Jany z przeciwka. Na kartce z dzisiejszą datą był cytat z Biblii po polsku: Bądźcie naśladowcami moimi, tak jak ja jestem naśladowcą Chrystusa.

– Mam też śledzia – zaproponowała matka. Barney przez chwilę obserwował ją, jak krążyła między odrapanym stołem a zlewozmywakiem, tam i z powrotem, uśmiechając się do niego chorym, dziwacznym, przerażająco bezmyślnym uśmiechem.

– Chciałbyś śledzia? – zapytała.

– Muszę porozmawiać z Joelem – powiedział Barney.

– A teraz, proszę… obiecaj mi, że tutaj zaczekasz i przygotujesz mi jakąś kolację. I nie zaczynaj krzyczeć. Obiecujesz, prawda? – W domu swojej matki zawsze zachowywał się przytomnie, zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo był „amerykański".

– No cóż, jak uważasz – powiedziała obojętnie, co zawsze doprowadzało go do furii.

Otworzył drzwi kuchenne i wąskim, mrocznym korytarzem dotarł do sypialni Joela. Drzwi od pokoju matki były otwarte na oścież. Przechodząc obok, spojrzał na wysokie drewniane łóżko, toaletkę bez wyrazu, zdjęcia starego kraju. Pokój pachniał pudrem, zwiędniętymi fiołkami, kobietą w średnim wieku zasypiającą samotnie w swoim łóżku. Poczuł ból w sercu. W końcu ona jest moją matką.

Joel zajmował większą z dwóch pozostałych sypialni. Okno z zabrudzonymi szybami wychodziło na Clinton Street, gazowe latarnie już były zapalone, chociaż dopiero dochodziła siódma wieczorem. Kończył się kwiecień. Deszcz bębnił w rynny. Dwa kufry Joela stały otwarte na jego metalowym łóżku, były już prawie zapakowane. Widać było jego koszule nocne w paski, książki geologiczne i żeglarskie, jego najlepsze, brązowe, wysokie buty.

Barney stanął w drzwiach i zaczął go obserwować. Barney był wysoki jak na swój wiek – miał dziewiętnaście lat – i szeroki w ramionach. Wszyscy w rodzinie twierdzili zgodnie, że wygląd odziedziczył po swoim elter zayde, swoim dziadku, Yusselu Blitzu. To właśnie Yussel pierwszy rozpoczął interes krawiecki, szyjąc zimowe kurtki dla farmerów i rzeźników w swojej rodzinnej wiosce Drensteinfurt niedaleko Münster, na szarych równinach Westfalii. Yussel nie wyglądał na krawca: był silny, barczysty, pochodził z biednej, ale za to szanowanej mishpocheh. Barneyowi powtarzał no aż do znudzenia, że odziedziczył po Yusselu brązowe, kręcone włosy, wysklepione czoło oraz nos, który bardziej przypominał nos zawodowego boksera niż zwykły żydowski schnoz.