Wyprzągł woły i zaprowadził je do małej zagrody z tyłu domu, gdzie obmył je wodą i nakarmił. Następnie zamknął starannie wrota i podszedł do frontowych drzwi, próbując je otworzyć.
Zaskoczony odkrył, że były zamknięte na zasuwę. Ponownie złapał za klamkę, pociągnął, ale drzwi nie ustąpiły. Nie mógł wejść do środka.
– Natalio! – zawołał. Następnie uderzył w drzwi otwartą dłonią. – Natalia, jesteś tam?
Wydawało mu się, że słyszy, jak ktoś uderza w podłogę, a następnie hałas upadającego krzesła. Przycisnął ucho do drzwi, uważnie nasłuchując. Przez chwilę nic się nie działo, a później usłyszał głos Mooi Klip przeradzający się w jęk.
– Natalio! – zawył Barney ochrypłym głosem i natarł na drzwi ramieniem. Nic z tego. Były wykonane z solidnego, importowanego drewna i zawieszone na podwójnych mosiężnych zawiasach. – Natalio! – wrzasnął tak głośno, jak umiał i oparł się obiema rękami o futrynę tak, aby bez przeszkód mógł kopać podróżnymi butami w solidne deski.
Jedna z desek zaskrzypiała, ale drzwi w dalszym ciągu nie można było otworzyć.
Rycząc ze strachu i podniecenia pobiegł do szopy z narzędziami, otworzył kopniakiem drzwi i złapał siekierę na długim stylisku. Następnie wrócił pod frontowe drzwi i uderzył toporem w ramę. Walił z całej siły i każde uderzenie czuł w mięśniach ramion.
Kopnął w drzwi jeszcze raz, a potem jeszcze kilkakrotnie, aż w końcu ustąpiły i otworzyły się na oścież. To, co zobaczył, przeraziło go do tego stopnia, że stanął jak wryty, dzierżąc w mocno zaciśniętych dłoniach siekierę, patrząc otępiałym wzrokiem, nie mogąc uwierzyć w to, co ujrzał.
Mooi Klip leżała na dywanie, jej czerwona sukienka zadarta była do góry i obnażała uda i biodra, a pelerynka podarta była na strzępy. Nogi miała pokaleczone i posiniaczone. Zakrywała twarz rękami, a z jej ust wydobywały się rozdzierające jęki, bardziej zwierzęce niż ludzkie.
W narożniku pokoju stał Joel. Stał nieruchomo, z rozpiętą koszulą obnażającą jego ciemny, zarośnięty brzuch, i z rozpiętymi płóciennymi spodniami. Jego twarz była martwa i dziwna. Barney nigdy nie widział go w takim stanie. W lekko uniesionej dłoni dzierżył rewolwer, który Barney dawno temu kupił w Nowym Jorku, kiedy przygotowywał się do wyjazdu do Afryki. Lufa była skierowana w sufit, ale sposób ułożenia ramienia uzmysłowił Barneyowi niebezpieczeństwo. Zrozumiał, że w każdej chwili może stracić życie.
Na podłodze były porozrzucane ciasteczka, biszkopty i przewrócony koszyk do połowy wypełniony śliwkami. Nawet tort weselny składający się z trzech warstw, prezent od piekarza Scheinmana, leżał zgnieciony pod ścianą.
Barney, spięty do granic możliwości, powoli odłożył siekierę. Nie odrywając wzroku od brata, przeszedł przez pokój i uklęknął przy Mooi Klip, uniósł jej głowę i oparł na kolanie. Drżała i płakała, nie odrywając dłoni od twarzy. Barney obciągnął sukienkę, przytulił sponiewieraną dziewczynę i łagodnie kołysząc, głaskał po głowie.
– Nic ci nie jest? – zapytał. – Nie jesteś zraniona? Joel zaczął niedbale wymachiwać pistoletem, jak gdyby chciał dać im do zrozumienia, że nikogo nie zamierzał skrzywdzić. Ale nie odkładał go. Obserwując uważnie twarz Barneya, wiedział, co mogłoby się wydarzyć, gdyby to zrobił.
– To nie było tak, jak by się komuś mogło wydawać – powiedział lekkim głosem. Dotknął koniuszkiem palca swojej lewej powieki, strząsając niewidoczny pyłek.
– Nie było tak? – zapytał Barney martwym głosem.
– Hm, no cóż, to był żart. Po prostu żart. Oto jak było.
– Dotknąłeś jej? – ponownie zapytał Barney. Czuł w sobie lodowaty chłód, który uniemożliwiał mu poruszenie się.
– Nic się nie stało. Żartowaliśmy. Głupia zabawa. To wszystko.
– Dotknąłeś jej? – powtórzył Barney podniesionym tonem.
Joel skrzywił się. Wytarł nos grzbietem dłoni, w której trzymał pistolet.
– Nakrywała do stołu, ot co, i myślałem, że jeżeli…
– Dotknąłeś jej?! – wrzasnął Barney.
Joel wzruszył ramionami i rozejrzał się po zabałaganio-nym pokoju, jak gdyby szukał czegoś szczególnego.
– Czyjej dotknąłem? Hm, to zależy, co przez to rozumiesz?
– Czy ją napastowałeś?
Joel spojrzał na Barneya i zmarszczył brwi.
– Zabiję cię za to. Naprawdę – wycedził Barney. – Zabiję cię.
Ostrożnie położył Mooi Klip na dywanie i wyprostował się. Mooi Klip przewróciła się na bok, podkuliła nogi, przycisnęła dłońmi usta i szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się w pokruszone ciasteczka i porozrzucane owoce.
– Powiedziałeś mi, że przepraszasz, i ja ci uwierzyłem – wysyczał Barney, obchodząc dookoła stół. – Uwierzyłem ci!
– Bo naprawdę było mi przykro – odparł Joel, ciężko przełykając ślinę, bojąc się spojrzeć Barneyowi prosto w oczy.
– Teraz też mi jest przykro.
– Tobie jest przykro?
Usta Joela zacisnęły się, a zaraz potem wybuchnął:
– A czy ty wiesz, jak to jest mieszkać tutaj z wami? Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym, budując to swoje gniazdko rodzinne?
– O czym ty, u diabła, mówisz?
– O niej! – krzyknął Joel zdesperowanym głosem. – O mieszkaniu z nią! Patrzeć, jak zmywa i gotuje, i sprząta. Widzieć, jak cię całuje. Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że ja też jestem zdolny do miłości? Nie pomyślałeś, że twój brat Joel mógł się zakochać? Może nie dotarło do ciebie jeszcze, że oprócz wielkiego Barneya Blitza jest jeszcze ktoś, kto tęskni za prawdziwym życiem?
Barney odpowiedział niskim, załamującym się głosem:
– Ona jest moją narzeczoną, Joelu. Wiedziałeś o tym! I pomimo, że wiedziałeś, napastowałeś ją.
– Napastowałem? – zaprotestował Joel piskliwie. – Chyba nie myślisz, że tak nisko upadłem? To ona napastowała mnie! Zdarła z siebie pelerynkę i błagała mnie, żebym ją wziął, zanim zostanie twoją żoną. Błagała mnie! Daj spokój, Barney, ona jest niczym innym jak schwartzeh, a sam doskonale zdajesz sobie sprawę, jakie one są, nawet te wykształcone! Posiadają moralność małpy!
Barney odepchnął stół i z zaciśniętymi pięściami ruszył w kierunku Joela. Ten zatoczył się do tyłu, zakaszlał i złapał rewolwer w obydwie dłonie, kierując lufę prosto w twarz Barneya.
– Zabijesz mnie? – zapytał Barney trzęsącym się głosem. – Zabijesz własnego brata?
– Nie panujesz nad sobą – powiedział Joel. – Nie wiesz, co robisz. Chcę, żebyś trzymał się ode mnie z daleka.
Oparł się plecami o ścianę, wciąż trzymając przed sobą rewolwer.
– Już ci mówiłem, że jest mi przykro – powtórzył. Była w jego głosie jakaś straszliwa monotonność, zachowywał się jak głuche i upośledzone dziecko.
– Mówiłem ci, że jest mi przykro i naprawdę tak jest. Tak to czasami bywa. Co na to możesz poradzić? W każdym razie już to mamy za sobą. Nie potrafię cofnąć czasu. A gdybym nawet potrafił, to co by to zmieniło? Nie skrzywdziłem jej. Już wcześniej była w ciąży, a więc nawet nie zrobiłbym jej dziecka. Zresztą wcale bym tego nie chciał. Narzeczonej własnego brata?
Barney zawahał się i opuścił ręce. Joel również opuścił pistolet, ale kiedy Barney zrobił krok do przodu, szybko go podniósł.
– Myślę, że lepiej będzie, jeżeli już sobie pójdziesz – powiedział Barney. – Ponieważ za chwilę rzucę się na ciebie bez względu na to, czy odłożysz rewolwer, czy też nie.