Wyjechali z miasta i podążali drogą między drzewami w kierunku Umlazi. Z lewej strony Barney mógł zobaczyć błyszczącą powierzchnię Oceanu Indyjskiego i dwa parowce pocztowe płynące do Port Natal. Powietrze było słodkie i mdlące od zapachu kwiatów i obumierającej subtropikalnej roślinności, a łoskot kół powozu zagłuszało brzęczenie owadów i nieustanne świergotanie ptaków.
Wreszcie dotarli do niewielkiego pagórka, który był nienaturalnie okrągły i jaskrawozielony. Okolony był palmami i zarośnięty wypielęgnowaną i strzyżoną trawą, a ścieżki pomiędzy poszczególnymi trawnikami były tak proste i czyste, że aż irytowały. U stóp wzgórza stały pomalowane na czarno żelazne paliki w kształcie włóczni Zulu-sów; do posiadłości wjechać można było jedynie przez żelazną bramę przyozdobioną metalowymi, wiernymi replikami tarcz Zulusów.
Na szczycie pagórka stał wspaniały symetryczny budynek, pomalowany – tak jak to powiedział mężczyzna z hotelu Natalia – bladą, cytrynową żółcią. Wokół domu, w zielonych misach rosły owocujące właśnie niewielkie drzewka pomarańczowe, rozstawione w precyzyjnych odległościach, a pod każdym oknem były starannie przystrzyżone żywopłoty. W ogrodzie pawie rozpościerały swoje piękne ogony jak mechaniczne zabawki.
– Czy tutaj właśnie pan sobie życzył? – zapytał woźnica, obracając się na wytartym skórzanym siodle. – Khotso?
Barney siedział wyprostowany.
– Czy tak nazywa się to miejsce?
– Tak, szefie. Wszyscy o tym wiedzą. Tutaj pan chciał?
– Przypuszczam, że tak – odpowiedział Barney. – Ale zaczekaj na mnie.
Woźnica przywiązał konia w cieniu koralowego drzewa i zapalił glinianą fajkę. Barney wysiadł z powozu, przeszedł przez drogę i zbliżył się do bramy strzegącej dostępu do Khotso. Twardy befsztyk spowodował, że bolał go żołądek, i powinien raczej leżeć w łóżku hotelowym, aby wypocząć i wyleczyć niestrawność, a nie szukać sir Thomasa Suttera.
Przy bramie nie było żywego ducha, ale wisiała rączka mechanicznego dzwonka, więc Barney pociągnął za nią dwukrotnie.
Czekając, aż ktoś się odezwie, czuł, jak pot cieknie mu po plecach.
Po minucie pojawił się niewysoki czarnoskóry mężczyzna w brzoskwiniowych spodniach, w epoletach i białym turbanie na głowie. Szedł równym krokiem, zbliżając się z perspektywy precyzyjnie wytyczonej frontowej ścieżki i wymachiwał rękami jak żołnierz. Barney mógł co do sekundy przewidzieć czas, w jakim dotrze do bramy.
– Dzień dobry, sir – powiedział w końcu mężczyzna. – Czy życzy pan sobie zostawić wizytówkę?
– Chcę zobaczyć się z sir Thomasem Sutterem, jeżeli jeszcze tutaj przebywa.
– Sir Thomasem? Cóż, sir, jeszcze tutaj jest. Ale obawiam się, że je w tej chwili lunch. Czy życzy pan sobie zostawić wizytówkę?
– Powiedz mu, proszę, że tutaj czekam i że to pilne. Przyjechałem aż z Kimberley, z pól diamentowych.
Czarnoskóry mężczyzna podniósł do góry dłoń.
– Z całym szacunkiem, sir. Pani Sutter nie lubi, gdy przeszkadza się w lunchu. Bez względu na okoliczności. Kiedyś Sutterów zaatakowali Zulusi, sir, w czasie gdy urządzali piknik. Pani Sutter rozdawała gościom kanapki z mięsem, podczas gdy służba strzelała z pistoletów do Zulusów. Oto jak sprawy wyglądają, sir.
– Poczekam. To sprawa życia lub śmierci.
– Cóż, sir – powiedział czarnoskóry mężczyzna współczującym tonem. – Życie i śmierć to jedna sprawa, a lunch druga.
– Mój brat umiera i chcę zobaczyć się z sir Thomasem Sutterem.
W tym momencie na schodach domu pojawiła się dziewczyna – wysoka, z ciemnobrązowymi lokami, mająca na sobie rdzawego koloru atłasową sukienkę, obficie obszytą brukselską koronką. Zawahała się przez moment, przytknęła dłoń do czoła, żeby lepiej widzieć, co dzieje się przy bramie, a następnie ruszyła zdecydowanym krokiem w ich kierunku, przekrzywiając głowę z ciekawości.
Gdy podeszła bliżej, Barney zauważył, że jest bardzo wysoka, prawie tak wysoka jak on, chociaż miała na nogach atłasowe trzewiczki bez obcasów. Jej ciało było doskonale proporcjonalne, miała szerokie ramiona, duże piersi i wąską talię. Twarz była regularnego kształtu, miała zdecydowane rysy i dosyć szeroko rozstawione oczy. Gdyby Barneya poproszono, żeby określił jej narodowość, to powiedziałby, że jest Niemką albo Polką, ale na pewno nie Angielką. Wszystkie brytyjskie kobiety, które widział, miały kształty gruszki, opadające ramiona i biodra jak lawety armatnie.
Jednak jej głos był ostry i angielski, jak każdej kobiety, która pochodziła z południowej części Anglii. Kiedy podeszła już zupełnie blisko, zapytała:
– O co chodzi, Williamie? Co się tutaj dzieje?
Czarnoskóry mężczyzna dotknął palcami turbanu, cofnął się o krok, jak gdyby ukąsiła go żmija, lecz nic nie odpowiedział.
– Cześć – powiedziała dziewczyna, patrząc Barneyo-wi prosto w oczy. – Jestem Sara Sutter.
– Miło mi panią poznać – powiedział Barney. – Jestem Barney Blitz.
– No, no! Es-s i Be-e! To ci dopiero zbieg okoliczności! Wierzy pan w przeznaczenie?
– Proszę?
– Proszę nie przejmować się tym, co opowiadam. Ja wierzę! Czy chce pan się zobaczyć z tatusiem?
– Właściwie to szukam sir Thomasa Suttera.
– Wspaniałego wujaszka Te! Wielkie nieba, a cóż pan od niego może chcieć? W tej chwili prawdopodobnie przygotowuje się do poobiedniej drzemki! Ale proszę wejść! Nie mogę pozwolić, żeby pan tutaj stał jak pokutująca dusza.
William otworzył bramę na całą szerokość, chociaż Bar-neyowi wystarczyłoby aż nadto jedno skrzydło, żeby przejść. Sara Sutter obejrzała go od góry do dołu i powiedziała:
– Wygląda na to, że panu gorąco. Może ma pan ochotę na szklaneczkę soku? Albo na herbatę?
Poszli razem w kierunku domu. Na terenie posiadłości wszystko wydawało się jeszcze bardziej zadbane niż z zewnątrz. Barney odniósł wrażenie, że gdyby na ścieżce pojawił się jakiś odważny ślimak i zabrudził wydzieliną kamienie, to natychmiast przyszedłby służący ze ścierką, żeby je wyczyścić.
– Sądząc z akcentu, jest pan Amerykaninem? – zapytała Sara Sutter. – Zawsze potrafię określić ludzi po akcencie.
– Ma pani rację. Pochodzę z Nowego Jorku. Ale teraz mieszkam w Kimberley. Jestem górnikiem. Wydobywam diamenty.
– Na-praw-dę? Jakie to podniecające. Ojciec na pewno zainteresuje się panem, jeżeli tylko uda nam się go znaleźć. Wspaniały wujaszek Te również. Och, niech pan spojrzy! Ależ ma pan szczęście! Oto on!
Zza narożnika żółtego domu wyszedł wysoki mężczyzna z białą brodą i wspaniałym brzuchem jak u hipopotamicy w ciąży. Usiadł na złoconej sofie wystawionej na zewnątrz, tuż przed parą otwartych na oścież francuskich okien, i zapalił cygaro. Owinięty był w błękitno-złocisty chiński szlafrok, a na nogach miał płócienne buty do gry w polo. Obok niego leżał stos „Time'ów", a część gazet leżała na trawniku, zdmuchnięta przez popołudniowy wiaterek.
– Wspaniały wujaszek Te! – zawołała Sara Sutter, łapiąc Barneya za ramię. – Ktoś chce się z tobą zobaczyć! Pan Blitz, z Kimberley!
Sir Thomas Sutter obejrzał Barneya od góry do dołu jednym okiem – drugie miał zamknięte, ponieważ drażnił je dym od cygara.
– Pan Blitz? Miło mi pana poznać! Pardon, że nie wstaję, ale później potrzebuję dziesięciu minut, żeby się usadowić. Ciężkostrawny lunch, rozumie pan.
Barney zdjął kapelusz.
– Przepraszam za najście – powiedział. – Ale mój przyjaciel z Kimberley powiedział, że jest pan tutaj na wakacjach, i miałem nadzieję, że jeszcze pana tutaj zastanę i że zgodzi się pan mi pomóc.