– Czasami tak mi smutno. – Mooi Klip odłożyła nóż i powiedziała rzewnym głosem: – Myślę o Barneyu i o tym, jak mogłoby być. Zaraz potem myślę o Joelu i czuję tylko nienawiść. Wiem, że chrześcijanin nie powinien nienawidzić. Powinnam mu przebaczyć. Lecz nigdy nie będę szczęśliwa z Barneyem, jeśli jego brat będzie kręcił się w pobliżu.
– A Coen?
– Coen jest dobry i miły. więc mogłabym go pokochać. Lecz czuję, że gdybym za niego wyszła, zraniłabym go. Tego bym nie chciała.
Pan Ransome rozważał słowa Mooi Klip, bębniąc palcami po stole. Po chwili wziął do ręki szklankę z kozim mlekiem i wypił połowę. Wytarł usta, po czym powiedział:
– A może ja porozmawiałbym z Barneyem? W twoim imieniu?
– Nie wiem, czy to by pomogło – odparła Mooi Klip.
– Być może nie – przyznał pan Ransome – choć z drugiej strony nie ma pewności. Nigdy nic nie wiadomo. Jezus dokonywał cudów. A przecież zbawienie świata wydawało się wtedy niemożliwe.
– Ciągle myślę o grzesznych uczynkach, których dopuścił się pewien człowiek – powiedziała Mooi Klip.
– Wiem, kogo masz na myśli – westchnął pan Ransome. – Znienawidzony Joel Blitz.
Wstał. Spojrzał na ciasteczka.
– Przy końcu tygodnia muszę jechać do Kimberley – powiedział. – Może mógłbym wtedy do niego zajrzeć.
– Tylko niech pan będzie ostrożny. Nie chcę, żeby pomyślał, że go ponaglam.
– Moja droga Natalio, będę bardzo ostrożny. Uścisnął serdecznie jej dłoń. Z policzkami białymi od mąki i zaczesanymi do góry kręconymi włosami, Mooi Klip była ładna jak obrazek. Jej twarz emanowała blaskiem, a zapach unoszący się wokół niej odurzał. Wszystko to sprawiło, że pan Ransome poczuł się dziwnie niepewnie. Jej włosy błyszczały w słońcu, a twarz promieniała. Pan Ransome spoglądał ukradkiem na jej piersi ukryte pod ciasną sukienką w kwiatki, na zagłębienie między piersiami, gdzie wisiał srebrny krzyżyk, i poczuł, że zaczerwienił się po uszy.
Mooi Klip uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek.
– Jest pan dla mnie taki dobry – powiedziała.
Nie wiedział, co powiedzieć. Czuł, że nie znajdzie właściwych słów dla wyrażenia tego, co naprawdę czuje. Słów, które wyrażałyby, jak bardzo na niego działa i podnieca go, które oddawałyby, jak głupio się teraz czuł, godząc się na odszukanie Barneya i rozmowę z nim w imieniu Mooi Klip. Pragnął przecież tylko jednego – mieć tę niezwykle atrakcyjną kobietę tylko dla siebie. Zwykle był pewny siebie, lecz teraz był głęboko przygnębiony i podniecony zarazem. O Boże, to co czuł, doprowadzało go do szaleństwa! Nie zdawał sobie sprawy z tego, że był zakochany, a stan ten trwał już prawie od dwóch lat.
Pamiętał, kiedy pierwszy raz dostrzegł w Mooi Klip kobietę, przedtem była tylko jeszcze jedną nieszczęśliwą owieczką, którą trzeba było się zająć. Zobaczył ją na podwórku przed domem jej rodziców w pewien gorący listopadowy poranek. Zajęta była praniem bielizny w drewnianej miednicy. Prała na blaszanej tarze, a używała do tego celu szarego mydła. Włosy miała związane z tyłu, ubrana była w białą rozpinaną sukienkę z bawełny. Jechał akurat swoją czarną, pająkowatą bryczką, więc pozdrowił ją i zapytał o zdrowie, a ona podniosła oczy, mrużąc je w słońcu. Wyglądała jak dzikuska, jeden ciemny sutek przebijał przez mokry materiał sukienki jak pocałunek przez mgiełkę.
– Może jednak ulegnie pan pokusie? – zachęcała Mooi Klip.
– Proszę? – Zarumienił się pan Ransome.
– Niech pan ulegnie pokusie. Proszę się poczęstować ciasteczkiem. Jestem pewna, że silną wolę może pan ćwiczyć przy innych okazjach.
Pan Ransome poczuł, że ma sucho w ustach. Oblizał je i pośpiesznie skinął głową.
– Tak, masz rację. Nie mogę się przecież wyrzekać wszystkiego. – Wziął jedno ciasteczko i trzymał je przez chwilę w otwartej dłoni, oglądając ze wszystkich stron. – Wygląda wspaniale. Zjem je na podwieczorek.
Patrzyła, jak odchodzi w kierunku swojej bryczki przywiązanej do pobliskiego płotu. Dwukrotnie się odwracał i uchylał kapelusza. Wsiadając do bryczki zawołał:
– Przekażę ci wiadomość, jak tylko będę coś wiedział! Obiecuję!
Mooi Klip pomachała mu ręką i uśmiechnęła się, po czym wróciła do pracy. Pan Ransome zawahał się przez moment, zanim chwycił konia za cugle. Miał ochotę zeskoczyć, popędzić z powrotem przez ogród, wziąć Mooi Klip w ramiona i opowiedzieć jej o namiętności, jaką w nim wzbudza. Zamiast tego krzyknął tylko na konia, trzasnął batem i bryczka zaczęła toczyć się po wyboistej drodze.
– Nie wolno mi – szepnął pan Ransome sam do siebie, opuszczając Klipdrift. – Jestem misjonarzem. Nie wolno mi! – To wyrzeczenie było bardziej bolesne niż odmówienie sobie zjedzenia tysiąca ciasteczek. Jechał tak, chrupiąc ciasteczko i płacząc na przemian, a kiedy był już w połowie drogi do domu, musiał zatrzymać bryczkę i postukać się w piersi, żeby się nie zadławić.
Tego wieczoru kiedy Barney wjeżdżał do Natalu oddalonego o pięćset mil od Kimberley, Joel siedział w pokoju jadalnym w Vogel Vlei na pustych skrzynkach po prochu armatnim przy stole, który tak naprawdę był kiedyś kadłubem statku. Grał w „Pope Joan" z Dżentelmenem Jackiem i z pewnym starym mieszkańcem Kimberley, o przydomku Szampański Charlie. Na błyszczącej parkietowej posadzce poustawiali dziesiątki świeczek, które wyginały się teraz na wszystkie strony. Głosy i śmiech trzech mężczyzn rozlegały się po pustych pokojach, a echo rozbrzmiewało nawet na schodach i wyższych piętrach.
Szampański Charłie był małym, rumianym mężczyzną. Miał ryże wąsy przypominające koński ogon. Mówiono na niego Szampański Charlie, ponieważ w 1874 roku w Du-toitspan rozsypał kilka stłuczonych butelek po szampanie po kompletnie wysuszonym, leżącym odłogiem polu uprawnym, po czym sprzedał je pewnemu naiwnemu poszukiwaczowi diamentów za trzy tysiące funtów. Był też powszechnie znanym hazardzistą i ofiarą zakładów, które z reguły przegrywał.
Jack rzucił swoje karty na stół i wstał.
– Mam chyba na dzisiaj dosyć kart – powiedział. – Może któryś z panów życzy sobie odrobinę porto? Panie Blitzboss?
– Nigdy bym nie przypuszczał, że pewnego dnia będę siedział na drewnianej skrzynce i grał z czarnuchem w „Pope Joan" – zarechotał Szampański Charlie. – Ale całkiem nieźle gra, co, Joelu? Bystrzak z niego. W dodatku pije! To tylko potwierdza starą prawdę, że można nauczyć małpę kilku sztuczek, jeżeli się tylko chce.
Tym razem wygrał Joel. Był najwyraźniej zmęczony. Twarz miał bladą i wilgotną od potu.
– Niektóre małpy uczą się szybciej od ludzi – powiedział, a w jego głosie dało się wyczuć złośliwą aluzję.
– Niepotrzebnie tak się przejmujesz Barneyem – powiedział Szampański Charlie. Wiedział, co Joel miał na myśli. Przecież w każdej knajpie, szulerni czy burdelu w Kimberley, wszędzie tam gdzie gromadzili się spragnieni rozmowy, pieniędzy i wódki poszukiwacze diamentów Joel nieustannie narzekał na Barneya. Opowiadał, jaki to z niego był prawy i dumny człowiek, jak to unikał czarnych kobiet tylko po to, żeby podkreślać swoją moralną przewagę.
– Barney działa mi na nerwy – powiedział Joel. – Co więcej, wolałbym, żeby jeden z nas wcale się nie urodził. Wszystko jedno który. Jestem teraz skazany na to bezsensowne życie z bratem, którego nie znoszę. Byłoby lepiej, gdybym w ogóle się nie narodził.
– A ja myślę, że nie jest wcale taki zły – powiedział Jack, przynosząc trzy kieliszki porto. – Zapłacił mi od razu ekstra i nigdy mnie nie oszukał.