– Rozmawia pan o diamentach? – zagadnęła, sprzątając z wiklinowego stołu. Na głowie miała ciasno zawiązaną zieloną chustkę. Ubrana była w prosto skrojoną sukienkę z barwionego na zielono perkalu.
– Zawsze rozmawiam o diamentach – powiedział Joel głośno i wolno, tak jakby mówił do opóźnionego w rozwoju dziecka. – Tym się właśnie zajmuję w życiu.
Kitty, wcale nie zbita z tropu, wyszczerzyła swoje rzadkie zęby i wybuchnęła głośnym śmiechem.
– Wiem, proszę pana. Diamenty to pana zajęcie, proszę pana. Ale nie są pana głównym zajęciem. – Chwyciła opróżnioną do połowy butelkę whisky i potrząsnęła nią tak mocno, że aż prysnęło. – To tutaj, to pana główne zajęcie.
– Nie bądź taka bezczelna – powiedział Joel, lecz bez złości w głosie. – Idź i ugotuj mi kilka jajek, zanim kopnę cię w gruby tyłek i wyrzucę stąd na dobre. Słyszysz? I przypilnuj, żeby nie ugotowały się na twardo, tak jak ostatnio.
– Już się robi, panie Blitz – uśmiechnęła się Kitty. – Pewnie musi się pan teraz zająć swoimi diamentami?
Joel nachmurzył się. Zwolniłby Kitty już dawno temu, gdyby mógł. Nigdy by jej nie zatrudnił. Lecz Kitty przyjaźniła się z rodziną Mooi Klip i Barney lubił, kiedy kręciła się po domu, bo przypominała mu o niej. Pamiętała czasy, kiedy Mooi Klip była małą dziewczynką. Obecność Kitty sprawiała, że Barney wierzył, iż Mooi Klip jeszcze do niego wróci, nie przepadnie tak bez śladu.
Joel uważał, że Barney jest zbyt miękki. Pewnego dnia udusi się w swoich własnych sentymentach i dobrze mu tak. Barney nie był w stanie dostrzec, że jego rzekoma żyłka do interesów czy też godna podziwu determinacja, z jaką walczył z Cecilem Rhodesem, były jedynie blichtrem. Pod spodem był ciągle jeszcze naiwnym Zydkiem z Clinton Street, pieszczochem przytulonym do swojej mamy, który z niecierpliwością czeka na szabasowe smakołyki. Miał ambicję, zgoda, lecz nigdy nie wyzwoli się ze swoich wspomnień z dzieciństwa. Nie tak łatwo zapomina się Lower East Side, nawet jeśli jest się tutaj, w dalekiej kolonii. Świeczki Murzynów zawsze będą mu się kojarzyły z siedmioramiennym kandelabrem, rozpraszającym ciemności Nowego Jorku.
Dżentelmen Jack przerwał ciszę.
– To ja już sobie pójdę. – Zabrzmiało to jak pytanie.
– Dobrze, wracaj do pracy – powiedział Joel. – Do zobaczenia później. Spotkajmy się może po lunchu.
– Będzie pan dzisiaj jadł śniadanie, panie Joel? – zapytała Kitty, odwracając siei przytrzymując jednocześnie stopą rozsuwane drzwi.
– Pasztet albo ser – powiedział Joel.
– Jest zimna wołowina, panie Joel. Może zje ją pan z piklami?
– Obojętnie. A teraz może dałabyś mi spokój, bo muszę wrócić do swoich zajęć, o których nie masz zresztą zbyt pochlebnego zdania.
Kitty przechyliła głowę, tak że jej podwójny podbródek przypominał błyszczącą kiełbaskę.
– Wie pan, co Griqua mówią o pochodzeniu diamentów, panie Joel?
– Nie, Kitty, nie wiem.
– Za każdym razem, kiedy słyszę, jak poszukiwacze diamentów sprzeczają się, do kogo jakiś tam diament należy, kto tak naprawdę jest jego właścicielem, przypominam sobie starą opowieść, przekazywaną z ust do ust wśród naszych ludzi. Historia głosi, że dawno temu panował tu głód, smutek i cierpienie. Wtedy pewien dobry duch przybył z nieba z koszykiem pełnym diamentów i postanowił rozsypać je wokoło, aby sprawić ludziom radość. Więc ten duch przeleciał nad rzeką Vaal, rozsypując po drodze diamenty, aż w końcu dotarł do Colesberg Kopje, do miejsca zwanego Kimberley. W tych odległych czasach rosło tu mnóstwo wysokich drzew. Duch zaplątał się w ich gałęziach i wszystkie diamenty rozsypały się po wzgórzu. Tam znaleźli je biali ludzie.
– Tak – powiedział niecierpliwie Joel. – Bardzo ładna opowieść.
– Kiedy o tym wszystkim myślę – przerwała mu Kitty – zadaję sobie pytanie: Jeśli to prawda, że duch rozrzucił te diamenty, to czy jakiś człowiek ma prawo twierdzić, że jakiś diament należy do niego? Diamenty były prezentem z nieba i myślę, że należą one do nas wszystkich, prawda?
Joel zabębnił palcami w stół. Dżentelmen Jack spojrzał na niego, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć, i zagryzł usta.
– Przez wiele setek lat ludzie mieli różne teorie, jeśli chodzi o diamenty – odezwał się wreszcie Joel. – W Indiach ciągle jeszcze wierzą, że diamenty rozrastają się tak jak kryształy i że co dwadzieścia lat będą mogli wykopywać nowe. Jeszcze nie tak dawno temu nawet tutaj ludzie myśleli, że to zastygłe kropelki rosy, które zakrzepły pod wpływem promieni wysyłanych przez określoną koniunkcję gwiazd. Prawda jest jednak zupełnie inna. Diamenty to rozgrzane przez wulkany grudki węgla. Leżą porozrzucane pod ziemią i czekają, aż się je wykopie. Nie mają w sobie magicznej siły i nie są wcale tajemnicze. To po prostu grudki węgla. A teraz może już byś sobie poszła i przyrządziła mi jajka? Tylko nie gotuj za długo.
– Oczywiście, proszę pana. – Kitty skinęła głową i weszła do środka. Rozsuwane drzwi głośno się zatrzasnęły.
Joel oparł się o krzesło i spojrzał na Dżentelmena Jacka obojętnymi jak kamienie oczami. Jego zdeformowana dłoń znajdowała się na wysokości ust.
– Wiesz co, Jack?
– Słucham, panie Blitzboss.
– Uważam, że błędem jest kształcenie czarnych. Kształcenie czarnych to początek końca. Są tym bardziej szczęśliwi im mniej wiedzą i gdy mogą żyć jak dzikusy. Przedtem śpiewali ihubo. A co teraz śpiewają? Ponure anglikańskie pieśni religijne. Zapamiętaj sobie moje słowa, Dżentelmen Jack, edukacja czarnych przyniesie same kłopoty.
– To nie jest zła kobieta – powiedział Dżentelmen Jack, odwracając głowę w stronę domu.
– Tak myślisz? Jest za bardzo dociekliwa i to mi się w niej nie podoba. O co jej chodziło z tymi duchami i diamentami?
– Nie wiem, proszę pana.
– Myślisz, że podsłuchiwała? Dżentelmen Jack wzruszył ramionami.
Joel miarowo gładził swoją łysinę, raz za razem. Wpatrywał się w szparę w podłodze, przez którą widać było połyskujący w słońcu kurz oraz śmieci. Po chwili położył rękę na swojej kieszeni, w której spoczywał diament. Był cieplejszy niż przedtem. Rozgrzał się wydzielanym przez jego ciało ciepłem. Uśmiechnął się do Dżentelmena Jacka. Był teraz w jeszcze lepszym humorze.
– Kiedy powinienem pojechać do Capetown? – zapytał. – Może w przyszłym tygodniu? Edward Nork może mnie przecież zastąpić do czasu powrotu Barneya, prawda? Edward Nork rzadko kiedy jest trzeźwy, ale ma głowę na karku.
– A jaki powód swojego wyjazdu pan wymyśli? – chciał wiedzieć Dżentelmen Jack. – Niech pan pamięta, jeśli pana nakryją z tym diamentem, to i ja wpadnę. I wie pan, co mi wtedy grozi?
– Powiem, że jadę kupić pompy – powiedział Joel.
– Pompy? Po pompy nie trzeba jechać aż do Capetown. Pan Rhodes ma mnóstwo pomp w De Beers.
– To powiem, że jadę poszukać sobie żony.
– Żony, panie Blitzboss?
Joel roześmiał się słysząc zdziwienie w głosie Jacka. – Tak – odparł, ściszając głos. – W końcu kiedyś trzeba się ożenić, prawda?
Wozy zaprzężone w woły, które wiozły Barneya, pięćdziesiąt cztery krzesła, osiemnaście stołów, szesnaście łóżek, kilkadziesiąt metrów wykładzin, dwadzieścia trzy perskie dywany, trzydzieści jeden obrazów, jedenaście szaf, materiały na zasłony, zegary, biurka, kanapy, klatki na ptaki, wysokie komody – podziwiane były przez wszystkich, których mijały. Było to jedno z najwspanialszych widowisk 1878 roku. „Colesberg Advertiser" przyrównywał wozy wjeżdżające do Kimberley do cyrku, który zjechał na występy, a całej tej powoli zbliżającej się do Vogel Vlei procesji towarzyszyli tańczący na boso czarni chłopcy oraz dwie irlandzkie prostytutki wdzięczące się bez przerwy do woźniców.