– Do czego pan zmierza, panie Ransome? Pan Ransome poczerwieniał.
– Przepraszam. Nie chciałem być nieuprzejmy. Chciałem w ten sposób podkreślić różnice, które nas dzielą. Chodzi mi o to, że ja jestem anglikaninem, a pan, no cóż, Żydem.
– I to trzeba podkreślać? – zapytał Barney ostrym tonem.
– Nie jestem pewien. Pomyślałem sobie tylko, że zanim panu powiem, po co tu przyjechałem, powinniśmy obaj wiedzieć, na czym stoimy.
Barney zadzwonił mosiężnym dzwonkiem na służącego. Następnie założył ręce na piersiach i z niekłamanym zainteresowaniem przyglądał się panu Ransome. Pan Ransome chwycił w rękę jakąś nitkę widoczną na poręczy jego krzesła i niemalże w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że niszczy materiał i to w dodatku w obecności pana domu. Zmieszał siei wyprostował. Zacisnął pięści i zarżał cichutko jak koń Barneya, Alsjeblieft w zimny lipcowy poranek.
– Przyjechałem, żeby porozmawiać z panem o Natalii Marneweck – powiedział pan Ransome. – Nie wiem dlaczego tak uważam, ale wydaje mi się, że ona lepiej ma się bez pana. Niech mi pan wybaczy tę szczerość. Lecz przez te sześć lat nie zapomniała o panu, nie do końca, choć próbowała. I zanim wyjdzie za mąż za swojego nowego narzeczonego, Coena Boonzaiera, o którego sstnienm pan przypuszczalnie wie, uznałem, że stosowne byłoby zapytanie pana, czy żywi pan jakieś… hmm, jakieś uczucia w stosunku do niej.
– Czy to ma być żart, panie Ransome? – zapytał Barney. – Bo jeśli tak, to jest naprawdę w bardzo złym guście.
– Żart? – zdziwił się pan Ransome. Jego uszy wydawały się bardzo czerwone w blasku porannego słońca, gdzieniegdzie widać też było pod skórą purpurowe żyłki. – Dlaczego, do licha, miałbym opowiadać takie żarty i to właśnie panu, którego ledwie znam.
– To ja oczekuję wyjaśnień.
– Panie Blitz – zaprotestował pan Ransome. – Co tydzień odwiedzam pannę Marneweck. Jest to kobieta o niezwykłym uroku osobistym, a w dodatku o niezwykłym harcie ducha, delikatna i głęboko religijna. Większość ludzi uważa ją za kobietę upadłą, od czasu gdy poczęła i urodziła nieślubne dziecko. Lecz nawet jeśli upadła, podniosła się znowu, a zawdzięcza to swojej prostocie, uczciwości i miłości Boga.
Barney podrapał się w zamyśleniu po policzku. Jak w kalejdoskopie widział wszystkie te chwile, które spędził w domku Mooi Klip, te noce w skrzypiącym, mosiężnym łóżku, pocałunki, szepty i spacery po wysuszonych drogach Kimberley, kiedy to słońce piekło niemiłosiernie, a kurz nie dawał spokoju. Myślał o torcie weselnym, o szczęściu, o wspólnych planach. Myślał o śniadaniu, które wylądowało na podłodze, i o Joelu.
– Panna Marneweck kochała mnie kiedyś, panie Ransome – powiedział Barney. – Przez sześć lat starałem się ją przekonać, że kocham ją i powinniśmy się pobrać, lecz bezskutecznie. Za każdym razem dawała mi kosza. Przyznaję, że zraniłem jej uczucia, ja i mój brat, panie Ransome. Lecz ona też mnie zraniła. Dlatego właśnie byłem taki podejrzliwy, kiedy zapytał mnie pan, czy żywię do niej jakieś uczucia.
– Czy nadal ją pan kocha? – zapytał pan Ransome ochrypłym głosem.
Barney podszedł do okna i ogarnął wzrokiem ogrody Vogel Vlei, w których nic jeszcze nie zdążyło wyrosnąć.
Pewnego dnia będą tutaj grządki z kwiatami, ścieżki posypane żwirem i drzewa pomarańczowe. Pewnego dnia wyrosną tu krzewy ozdobne, wśród których bawić się będą dzieci. Pewnego dnia będą tu dzieci. Obrócił się do pana Ransome i powiedział, akcentując każde słowo:
– Tak. Ciągle ją jeszcz kocham. Prawdopodobnie zawsze będę ją kochał. Ale teraz jestem już żonaty. Ożeniłem się ponad dwa miesiące temu, w Durban.
Pan Ransome otworzył usta, po czym ponownie je zamknął. Był oszołomiony. Rozejrzał się po pokoju, tak jakby miał za chwilę ujrzeć groźną, mściwą żonę wyłaniającą się nagle spod krzesła czy wychodzącą zza zasłony.
– Jest pan żonaty? -jęknął łamiącym się głosem. – Nic nie wiedziałem. Nie wiem, co powiedzieć.
– To nie pana wina – powiedział Barney. Poczuł bolesny ucisk w piersiach. Żałował teraz, że poznał prawdę. Wolałby się nigdy nie dowiedzieć, że Mooi Klip ciągle jeszcze go kocha. Nadal go kocha, po tych wszystkich kłótniach, mimo to, że tyle razy go odtrącała, po tych wszystkich wizytach i rozmowach. Kochała go, choć upłynęło już tyle lat. Był teraz kompletnie oszołomiony i zbity z tropu. Czuł się tak, jakby ten jąkający się ksiądz wychłostał go do krwi żelazną liną.
Kochał Sarę, to nie ulegało wątpliwości. Lecz miłość, którą czuł do Sary, była cząstką miłości, jaką darzył swą pracę i przyszłość. Sara pomoże mu zostać członkiem klubu Kimberley, Sara będzie idealną panią domu, żoną, która wie, że don'tyou know można wymawiać don't-chi-know oraz że nie powinno się wymawiać doing czy thinking z „g" na końcu. Nie trzeba było jej też przypominać, że nie powinno się prosić o dokładkę zupy, że dżentelmeni, którzy zjawili się w domu w porze lunchu i zostali zaproszeni do stołu, powinni wziąć swój kapelusz i laskę ze sobą do jadalni, że wizytówka powinna mieć dokładne wymiary: trzy cale na półtora cala oraz powinna być napisana kursywą.
Była ponadto kobietą o dużej urodzie. Miała regularne rysy twarzy i zgrabną sylwetkę, co zawdzięczała wieloletniej jeździe konnej. Jej włosy były miękkie, oczy niezwykłe, a piersi piękne jak płatki azalii.
Sara miała wszystko, co poszukiwacz diamentów mógł sobie wymarzyć. Jej jedyną wadą było to, że nie była Mooi Klip.
Pan Ransome odezwał się ze smutkiem w głosie:
– Myślę, że lepiej będzie, jak sobie już pójdę. Przepraszam, że tu przyjechałem.
– Co pan powie Natalii? – zapytał Barney.
– Że się pan ożenił. Nie chce pan chyba, żebym jej powiedział o pańskich uczuciach w stosunku do niej, prawda?
– Nie – odparł Barney. – Myślę, że nie.
– Nie powinienem jej tego mówić – podkreślił pan Ransome. – W końcu związał się pan z inną kobietą aż do śmierci, nieważne, co pan teraz czuje.
– Tak. Mam tego świadomość – powiedział Barney.
– W takim razie już pójdę – niecierpliwił się pan Ransome. – Mój koń napiłby się pewnie trochę wody.
– Powiem jednemu z Murzynów, żeby mu nalał.
– Dziękuję. I jeszcze raz przepraszam, ze zawracałem panu głowę. Jechałem tu w dobrych intencjach, a okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Przykro mi.
Barney wskazał mu drzwi, lecz kiedy naciskał na klamkę, wydawało mu się, że słyszy pisk sandałów w korytarzu. Rozejrzał się pospiesznie, lecz nie zobaczył żywej duszy. Poczuł tylko ledwo wyczuwalny zapach olejku piżmowego, curry i potu.
– Nareez? – zawołał. Jego głos rozległ się po korytarzu. Pan Ransome uśmiechnął się, nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc.
– Chyba nikogo tam nie ma, panie Blitz.
– Nie – zgodził się Barney. – Ale może właśnie dlatego należałoby się zacząć martwić.
Na korytarzu pojawił się jeden ze służących, Malajczyk o chudych nogach i w grubych okularach, w których jego oczy wyglądały jak dwie świeżo złowione ostrygi.
– Dzwonił pan, panie Blitz? Podać herbatę? Barney spojrzał pytająco na pana Ransome, lecz ten pokręcił nieśmiało głową i na znak protestu podniósł rękę do góry jak Jezus.
– Myślę, że najlepiej będzie, jeśli jak najszybciej wyruszę z powrotem do Klipdrift.
Tego wieczoru, kiedy Barney wrócił do Vogel Vlei po długim spotkaniu z Haroldem Feinbergiem, zmęczony i zdenerwowany, drzwi do sypialni były zamknięte. Nacisnął klamkę raz, drugi i w końcu zapukał.
– Saro! To ja, Barney. Otwórz drzwi!
Nikt nie odpowiadał, więc zapukał raz jeszcze i nacisnął klamkę bardziej zdecydowanie.