Wiedziała jednak, że reaguje zbyt ostro. Timmie przestraszył Jerry’ego, a Jerry bronił się, jak umiał. Nie stało się nic niezwykłego. Od początku powinniśmy się byli tego spodziewać, powiedziała sobie.
— No, no — odezwał się Hoskins.
— Wiedziałam, że to nie jest dobry pomysł — stwierdziła Annette Hoskins. — Oni się instynktownie nie lubią.
— To nie jest instynktowne — powiedziała stanowczo panna Fellowes.
— Nie — zgodził się z nią Hoskins. — To wcale nie jest instynktowne. Wcale nie bardziej instynktowne niż wzajemna niechęć dwojga jakichkolwiek dzieci, odczuwana przez nie w pierwszej chwili. Zostaw Jerry’ego i pozwól mu przywyknąć do tej sytuacji.
— A co będzie, jeżeli ten jaskiniowiec mu odda?
— To nie będzie wcale dziwne — powiedział Hoskins. — Ale Jerry potrafi radzić sobie sam. A jeżeli nie potrafi, to najwyższy czas, żeby się nauczył. Musimy mu pozwolić przyzwyczaić się do sytuacji.
Annette Hoskins wciąż nie była pewna.
— Właściwie — powiedział jej mąż — uważam, że najlepiej będzie, jeżeli teraz oboje wyjdziemy. Jeśli pojawią się problemy, panna Fellowes będzie wiedziała, jak sobie z nimi poradzić. Za jakąś godzinę przyprowadzi Jerry „ego do mojego gabinetu, a ja zabiorę go do domu.
Była to długa godzina. Timmie wycofał się w kąt pokoju i patrzył ze złością na Jerry’ego, jakby usiłując go usunąć ze swego świata samą siłą spojrzenia. Najwyraźniej postanowił nie szukać schronienia w drugim pokoju, co często robił, kiedy był zdenerwowany. Tym razem jednak uważał chyba, że niemądrze byłoby uciec i zostawić pokaźną część swego terytorium wrogowi.
Jerry natomiast skulił się w drugim końcu pomieszczenia, zaczął płakać i wzywać matkę. Wyglądał na tak nieszczęśliwego, że panna Fellowes, zdając sobie sprawę, iż ryzykuje tym, że jeszcze bardziej zdenerwuje Timmie’ego, podeszła do niego i zaczęła go pocieszać. Zapewniała go, że matka jest w pobliżu, że wcale go nie porzuciła, a on wkrótce ją zobaczy.
— Chcę, żeby przyszła teraz! — powiedział Jerry.
(Ty pewnie myślisz, że zostawiono cię tutaj i że będziesz już zawsze mieszkał w tym pokoju, prawda, dziecko? Że będziesz tu zamknięty razem z Timmiem. A tobie się to wcale nie podoba. Oczywiście, że ci się nie podoba. Zresztą tak samo jak Timmiemu.)
— Do domu! — odezwał się Jerry. — Chcę już do domu!
— Pójdziesz do domu niedługo, Jerry — powiedziała panna Fellowes. — Przyszedłeś tu na krótko.
Zaczął ją bić zaciśniętymi pięściami.
— Nie — powiedziała panna Fellowes, łapiąc go zręcznie za pasek i trzymając wierzgającego chłopca na odległość ramienia. — Nie, Jerry! Nie, nie bij… A chcesz lizaka?
— Nie! Nie! Nie!
Panna Fellowes roześmiała się.
> — Ja jednak myślę, że chcesz. Zostań tu, a ja ci przyniosę.
Otworzyła schowek z lizakami… Timmie dowiódł już, że nie można mu ufać i trzymać lizaków na wierzchu… Panna Fellowes otworzyła więc schowek i wyciągnęła wielkiego kulistego, zielonego lizaka, tak wielkiego, że wydawał się za duży dla chłopca.
Jerry otworzył szeroko oczy i natychmiast przestał płakać. < — Tak myślałam — powiedziała panna Fellowes 2 uśmiechem.
Wręczyła mu lizaka, a on bez trudu wpakował go sobie do ust.
Timmie, siedzący w swoim kącie, zamruczał coś cicho.
— Tak, wiem, że i ty chcesz lizaka. Nie zapomniałam 6 tobie, Timmie.
Wyciągnęła drugiego, tym razem pomarańczowego, i podała mu go. Timmie złapał go z gwałtownością zwierzęcia trzymanego w klatce i wyrwał z jej ręki.
Panna Fellowes spojrzała na niego zmartwiona. Nie Spodziewała się, że ta wizyta przebiegnie spokojnie, ale te oznaki powrotu do stanu dzikości były denerwujące.
Do stanu dzikości? Nie, pomyślała. To była zbyt ostra interpretacja zachowania Timmie’ego. To Jerry pierwszy go uderzył, przypomniała sobie. Timmie wyszedł do niego i przedstawił się mu — grzecznie i w sposób cywilizowany. A Jerry go popchnął. Prawdopodobnie Timmie doszedł do wniosku, że jedyną sensowną reakcją na takie zachowanie są dzikie pomruki i warknięcia.
Chłopcy, liżąc lizaki, patrzyli teraz gniewnie na siebie poprzez całą szerokość pokoju.
Panna Fellowes zrozumiała, że ta pierwsza godzina nie będzie dla nikogo przyjemna.
Ale takie sytuacje nie były jej nie znane. Nie zbijały jej też z tropu. Była świadkiem wielu walnych bitew staczanych przez złoszczące się dzieci i widziała, jak po takich bitwach następowały rozejmy, a potem nawiązywały się przyjaźnie. W takich razach należy okazać cierpliwość. W stosunkach z dziećmi cierpliwość jest zawsze czymś właściwym. Takie problemy rozwiązują się same, trzeba tylko dać dzieciom czas, myślała.
— A co powiecie na klocki? — zapytała chłopców. — J Timmie, chciałbyś pobawić się klockami?
Timmie popatrzył na nią ponuro, ale jego spojrzenie wyrażało chyba zgodę. Tak stwierdziła w duchu, chociaż pewności nie miała.
— Dobrze — powiedziała.
Poszła do drugiego pokoju i przyniosła klocki — nowoczesne, gładkie sześciany, które elegancko z trzaskiem przystawały do siebie i cicho grały, kiedy się zbliżało do siebie powierzchnie w tym samym kolorze. Panna Fellowes położyła je na środku pokoju.
— Czy Jerry też może się pobawić twoimi klockami? Timmie coś mruknął.
— Aha, może — powiedziała. — Grzeczny z ciebie chłopiec. Wiedziałam, że mu pozwolisz. Chodź, Jerry. Timmie pozwoli ci się bawić klockami.
Jerry, wahając się, podszedł. Timmie siedział już na podłodze i wybierał swoje ulubione klocki. Jerry obserwował go uważnie z bezpiecznej odległości. Panna Fellowes podeszła do niego z tyłu i lekko, ale zdecydowanie popchnęła go w stronę zabawek.
— Baw się, Jerry. No, baw się. Timmie ci pozwala.
Obejrzał się na nią z miną wyrażającą powątpiewanie.
Potem ostrożnie wybrał jeden klocek. Timmie zamruczał dość głośno, ale kiedy panna Fellowes spojrzała na niego ostrzegawczo, pozostał na miejscu. Jerry wziął drugi. I trzeci. Timmie złapał dwa i schował je za siebie. Jerry wziął jeszcze jeden.
Bardzo szybko sterta klocków została podzielona na dwie mniej więcej równe części Timmie bawił się jedną w jednym końcu pokoju, a Jerry gorliwie zajmował się drugą w drugim końcu, koło drzwi. Ignorowali się nawzajem tak dokładnie, jakby każdy z nich znajdował się na innej planecie. Nie było między nimi żadnego kontaktu, nawet na siebie nie spoglądali ukradkiem.
Ale przynajmniej bawią się tymi samymi klockami, pomyślała panna Fellowes. To już jakiś początek.
Wycofała się i pozwoliła im budować w spokoju. Od czasu do czasu zaglądała do nich, chcąc się przekonać, czy któryś nie zaczął myśleć o przekroczeniu niewidzialnej ściany, którą podzielili pokój. Ale nie: każdy w dalszym ciągu bawił się na swoim terytorium. Tak bardzo się starali się zwracać na siebie uwagi, że panna Fellowes zaczęła podejrzewać, że jest to dla nich męczące. Timmie dopasował wszystkie klocki i ułożył z nich nierówny kwadrat, otwarty dla dwóch rogach. Jerry ułożył swoje w sposób o wiele bardziej skomplikowany: po zrobieniu kilku poprawek, stworzył z nich doskonałą piramidę.
Panna Fellowes złapała się na tym, że — widząc bardziej złożone dzieło Jerry’ego — czuje się trochę przygnębiona. Czy jest to jeszcze jeden dowód wyższości umysłu Homo sapiens sapiens nad umysłem Homo sapiens neanderthalensis? — zastanowiła się. Może tak. Ale równie prawdopodobne, że Jerry ma takie same klocki w domu i że jego ojciec — uczony, fizyk — pokazał mu, jak budować taką ładną piramidę. A biedny, pozbawiony ojca Timmie nic miał takiej pomocy. Ona sama nie udzielała mu porad na temat sztuki układania klocków. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że można by to zrobić. Już sam fakt, że Timmie potrafił zorientować się, jak należy się bawić tą zabawką, i że prawie instynktownie się tego nauczył, stanowiło dla niej powód do zadowolenia. I teraz z powodu wstydu, że Timmie nie wykazuje się taką sprawnością intelektualną jak Jerry, wolała myśleć, że Hoskins musiał włożyć wiele wysiłku w to, żeby zrobić ze swego syna takiego mistrza w dziedzinie układania piramid.