— Cześć, Timmie.
— Cześć, Jerry.
— Cześć…
Jeszcze coś. Jerry nie miał żadnych trudności ze zrozumieniem tego, co mówił Timmie. Co prawda „Cześć, Jerry” nie było zbyt skomplikowaną sekwengą dźwięków. Jednak dorośli goście domku dla lalek zupełnie nie rozumieli Timmie’ego, nie identyfikowali ani jednej sylaby z tego, co mówił. Jerry natomiast nie miał takich jak oni ugruntowanych przekonań dotyczących wymowy. Dla niego wymowa kolegi, który mówił nieco stłumionym głosem, nie miała żadnych tajemnic.
— Chcielibyście pobawić się znowu klockami? — zapytała panna Fellowes.
Nastąpiło entuzjastyczne kiwanie głowami. Panna Fellowes przyniosła z drugiego pokoju klocki i wysypała je na podłogę.
Chłopcy znowu szybko podzielili je na mniej więcej równe kupki. I każdy z nich zabrał się natychmiast do zabawy swoimi klockami. Jednak tym razem nie wycofali się w przeciwległe końce pokoju. Pracowali obok siebie, w ciszy, żaden nie zwracał uwagi na to, co robi drugi, jednak bliskie sąsiedztwo nie stanowiło już dla nich problemu.
Dobrze. Tak, dobrze.
Niezbyt dobre było jednak to, że klocki nie zostały podzielone tak równo, jak to wyglądało na pierwszy rzut oka. Jerry przywłaszczył sobie więcej niż połowę — a tak naprawdę to prawie dwie trzecie. Szybko układał z nich piramidę, co szło mu łatwiej niż poprzednio, bo miał do dyspozycji więcej materiałów budowlanych.
Timmie natomiast pracował nad czymś w kształcie litery X. Nie miał jednak wystarczającej ilości elementów i jego budowla nie wychodziła tak jak trzeba. Panna Fellowes zauważyła, że spogląda w zamyśleniu na stos Jerry’ego i przygotowywała się do interwencji na wypadek, gdyby zaczęła się sprzeczka. Jednak Timmie nie sięgnął po klocki Jerry’ego. Zadowolił się patrzeniem na nie.
Czy był to dowód godnej pochwały powściągliwości? Gzy grzeczności, jaką dobrze wychowane dziecko okazuje swojemu gościowi?
. A może tym, że Timmie nie odbiera klocków Jerry’emu, należało się martwić? Bo Timmie wcale nie był tak dobrze wychowany. Panna Fellowes nie miała co do tego złudzeń. Dołożyła wszelkich starań, żeby nauczyć go grzeczności i szacunku dla innych, jednak szaleństwem byłoby uważać Timmie’ego za wzór cnót pod tym względem. Był dzieckiem prymitywnej społeczności, w której zasady dobrego wychowania, tak jak je rozumiemy dzisiaj, były prawdopodobnie nieznane, a poza tym został oddzielony od własnego plemienia i zmuszony do życia w izolacji w polu statycznym, w związku z czym nic miał okazji rozwinąć w sobie tych umiejętności towarzyskich, które normalne dzieci w jego wieku już posiadały. A zresztą normalne dzieci w jego wieku też nie były uprzejme.
To, że Timmie nie sięgał po klocki znajdujące się na kupce Jerry’ego, swoje własne klocki, mogło być spowodowane wcale nie tym, że był taki dobrze wychowany, tylko tym, że czuje się zastraszony. Że boi się Jerry’ego i dlatego nie ma odwagi zachować się jak normalny chłopiec i wziąć tego, co chce.
Czy powodem tej bojaźliwości było to, że Jerry popchnął go podczas swojej pierwszej wizyty?
Czy może coś innego — coś głębszego, jakaś ciemna sprawa zagubiona w zamierzchłej przeszłości ludzkiego gatunku?
Pewnego wieczoru, dość jeszcze wcześnie, zaraz po tym jak Timmie poszedł do swojego pokoju, zadzwonił telefon. W słuchawce rozległ się głos z centralki:
— Panno Fellowes, dzwoni do pani Bruce „Mannheim.
Panna Fellowes uniosła brwi. Mannheim dzwonił do niej? Nikt nigdy tu do niej nie dzwonił. Z własnej woli żyła prawie zupełnie odcięta od świata zewnętrznego, bo nie chciała, żeby niepokoiły ją media, różni ciekawscy, fanatycy i wariaci, a także ludzie pokroju… Bruce’a Mannheima. I oto on sam do niej telefonował. Jak, na litość boską, udało mu się dodzwonić do niej za plecami Hoskinsa? Nie, on chyba telefonuje za wiedzą i zgodą Hoskinsa — pomyślała.
— Tak słucham, pana. Jak się panu powodzi?
— Świetnie, panno Fellowes, po prostu świetnie. Doktor Hoskins powiedział mi, że Timmie ma w końcu towarzysza zabaw.
— Rzeczywiście. Tym towarzyszem zabaw jest syn doktora Hoskinsa.
— Tak. Wiem o tym. Wszyscy jesteśmy zdania, że doktor postąpił wspaniale. A… się jak pani zdaniem wszystko układa?
Panna Fellowes zawahała się. — Zupełnie dobrze.
— Stosunki między chłopcami są dobre?
— Oczywiście. Z początku było trochę nerwowo… i muszę powiedzieć, że bardziej nerwowy był Jerry. Timmie szybko nabrał sympatii dla Jerry’ego, chociaż nigdy przedtem nie widział takiego dziecka.
— A Jerry? Nie zareagował zbyt dobrze na neandertalczyka?
— Nie wiem czy fakt, że Timmie jest neandertalczykiem, ma coś z tym wspólnego. Jerry był po prostu zdenerwowany, to wszystko. Według mnie była to zwykła reakcja dziecka na drugie dziecko. Nie miało to żadnych podtekstów antropologicznych. Jeden drugiego popchnął, co mogło się zdarzyć między jakimikolwiek dziećmi. .Ale teraz jest inaczej. Wszystko przebiega bardzo pokojowo.
— Miło mi to słyszeć — powiedział Mannheim. — I Timmie ma się bardzo dobrze?
— Tak, to prawda, ma się bardzo dobrze. Nastąpiła chwila ciszy. Panna Fellowes miała nadzieję, że orędownik dzieci nie zamierza jej oświadczyć, że wycyganił zezwolenie na następną wizytę w domku dla lalek, podczas której sprawdzi, jak układają się stosunki Timmie’ego z nowym kolegą. Timmie’emu niepotrzebne były żadne dodatkowe wizyty i panna Fellowes nie chciała, żeby ktoś z zewnątrz, ktoś taki jak Mannheim, przychodził wtedy, kiedy chłopcy będą razem. Bo ich rozwijające się stosunki, aczkolwiek tak pokojowe, jak mówiła, miały jednak w sobie jakąś ulotność i w obecności kogoś obcego mogły przekształcić się w coś kłopotliwego.
Ale wyglądało na to, że Mannheim nie ma zamiaru składać im wizyty.
— Chcę pani tylko powiedzieć, panno Fellowes — odezwał się po chwili — że jesteśmy wszyscy bardzo zadowoleni, że Timmie ma taką doskonałą opiekę.
— To bardzo miłe z państwa strony.
— Chłopiec miał przerażające doświadczenia i adaptuje się bardzo dobrze. Jak dotąd. To w ogromnym stopniu pani zasługa. (Co on ma na myśli, mówiąc: „Jak dotąd”?)
— Oczywiście wolelibyśmy, żeby Timmie’ego pozostawiono w jego własnym środowisku, wśród jego bliskich — mówił dalej Mannheim. — Ale skoro stało się tak, jak się stało, dobrze jest wiedzieć, że opiekuje się nim oddana swoim obowiązkom i pracująca z całym poświęceniem kobieta taka jak pani i że opiekuje się w sposób, w jaki pani to robi. Pani zdziałała cuda. Nie mam na to innego określenia.
— To bardzo miłe, że pan tak mówi — powiedziała panna Fellowes dość obojętnie.
Nigdy nie zależało jej specjalnie na pochwałach, a Mannheim chwalił ją dość przesadnie.
— Doktor Levien jest tego samego zdania. ? — Ach tak — mruknęła panna Fellowes i dodała chłodno: — Bardzo mi miło to słyszeć. — Chciałbym podać pani mój numer — oświadczył Mannheim. (Po co?)
— Zawsze mogę znaleźć pana za pośrednictwem doktora Hoskinsa — odrzekła panna Fellowes.
— Tak, oczywiście. Ale może przyjść moment, w którym będzie się pani chciała porozumieć ze mną bezpośrednio.
(Po co? Dlaczego? O co tu chodzi?)
— No… może…
— Uważam, że pani i ja jesteśmy naturalnymi sprzymierzeńcami, panno Fellowes. Leży nam na sercu przede wszystkim dobro Timmie’ego. Bez względu na to, jakie są nasze poglądy na sposoby opieki nad dziećmi, na sprawy polityczne, na cokolwiek. Obojgu nam chodzi o Timmie’ego. I dlatego, gdyby chciała pani o tym ze mną porozmawiać, gdyby w instytucie zaszły jakieś zmiany, mające złe skutki dla chłopca…