— No, nie wiem, panno Fellowes.
— Powiedział pan, że mogę prosić, o co chcę.
— Tak, wiem. Nie powinienem był tego mówić.
— Czy to taki wielki wydatek? Ten nauczyciel dla Timmie’ego?
— Tu nie chodzi o koszt — powiedział Hoskins. — To cudowne, że Timmie potrafi czytać. I zadziwiające. Naprawdę tak myślę. I chcę się zaraz o tym przekonać. Ale pani pragnie zorganizować mu szkołę. Mówi pani o rzeczach, których on się z czasem nauczy. Ale, panno Fellowes, nie zostało wiele czasu. Panna Fellowes, zaskoczona, aż zamrugała.
— Nie zostało wiele czasu?
— Jestem pewien, że pani zdaje sobie sprawę, że eksperyment z Timmiem nie może trwać w nieskończoność.
Panna Fellowes była przerażona. Czuła się jak ktoś, komu podłoga pod stopami zamieniła się w ruchomy piasek.
Co on chciał przez to powiedzieć? Nie była pewna, czy dobrze go zrozumiała. Eksperyment z Timmiem nie może trwać w nieskończoność. Czy on tak powiedział? Co to ma znaczyć?
Przypomniała sobie nagle profesora Adamewskiego i to, że po dwóch tygodniach odebrano mu jego kamień, bo trzeba było zrobić miejsce w polu statycznym dla innego obiektu.
— Chce pan go odesłać z powrotem? — zapytała panna Fellowes słabym głosem.
— Obawiam się, że tak.
— Ale, panie doktorze, pan ma do czynienia z chłopcem, a nie z kamieniem.
— Tak — powiedział Hoskins zakłopotany. — Mimo to on nie może być traktowany wyjątkowo. Dowiedzieliśmy się już od niego tyle, ile mogliśmy. Na temat życia w swoich czasach nie pamięta niczego, co by miało wartość naukową. Antropologdzy niewiele się dowiadują z tego, co mówi, a pytania, które zadawali mu za pani pośrednictwem, nie doprowadziły do uzyskania wielu informacji mających realną wartość, więc…
— Nie mogę w to uwierzyć — powiedziała zaszokowana panna Fellowes.
— No wie pani, to nie nastąpi dzisiaj. Ale nie można przed tym uciec. To jest konieczne. — Wskazał materiały naukowe leżące na biurku. — Teraz, kiedy spodziewamy się, że uda nam się sprowadzić ludzi z czasów historycznych, będziemy potrzebowali miejsca w polu statycznym, jak najwięcej miejsca. Panna Fellowes nie była w stanie tego zrozumieć.
— Ale nie możecie… Timmie… Timmie…
— Proszę się tak nie denerwować, panno Fellowes.
— Jest to jedyny na świecie żyjący neandertalczyk, a wy chcecie odesłać go z powrotem?
— Tak jak powiedziałem. Dowiedzieliśmy się tyle, ile mogliśmy. Teraz musimy pójść dalej.
— Nie.
— Panno Fellowes, bardzo panią proszę. Wiem, że jest pani niezwykle przywiązana do chłopca. I któż by panią za to winił? To wspaniałe dziecko. A pani już długo z nim mieszka, przebywa z nim pani dzień i noc. Ale pani jest profesjonalistką, panno Fellowes. Rozumie pani, że dzieci, które ma pani pod opieką, przychodzą i odchodzą, że nie może ich pani zatrzymać przy sobie na zawsze. To dla pani nic nowego. A poza tym Timmie nie odejdzie tak od razu. Zostanie jeszcze z nami, być może przez parę miesięcy. Jeżeli pani chce dać mu nauczyciela… no to zobaczymy, co się da zrobić.
Panna Fellowes wciąż wpatrywała się w Hoskinsa.
— Pozwoli pani, że coś pani dam.
— Nie — wyszeptała. — Niczego mi nie potrzeba. Drżała. Wstała i potykając się jak w koszmarnym śnie, podeszła do drzwi. Zaczekała, aż się otworzą, a potem przeszła przez sekretariat, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo.
Chcą go odesłać?
Chcą go odesłać z powrotem?
Czy oni stracili rozum? Timmie nie był już przecież neandertalczykiem, a jeżeli nim był, to tylko z wyglądu.
Tak naprawdę był łagodnym, grzecznym chłopcem, który nosił zielony kombinezon i lubił oglądać filmy i książki z Baśniami z tysiąca i jednej nocy. Chłopcem, który wieczorem sprzątał swój pokój. Chłopcem, który posługiwał się łyżką, widelcem i nożem. Chłopcem, który umiał czytać.
A oni mieli zamiar posłać go z powrotem w epokę lodowcową, żeby tam radził sobie sam w jakiejś zapomnianej przez Boga i ludzi tundrze?
Nie, to nie mogło być prawdą. Przecież on w tamtym świecie nie miał najmniejszej szansy. Już do tamtego świata nie pasował. Nie posiadał umiejętności potrzebnych neandertalczykowi. Ich miejsce zajęły inne — absolutnie nieprzydatne w tamtym świecie.
On tam umrze, pomyślała panna Fellowes.
Nie.
Nie, Timmie, powiedziała do siebie z całą zawziętością, na jaką ją było stać, ty nie umrzesz. Nie umrzesz.
Wiedziała teraz, dlaczego Bruce Mannheim podał jej swój telefon. Rozmawiając z nim, nie miała o tym pojęcia, ale teraz rozumiała, że Mannheim przewidział przyszłość. Wiedział, że stanie się coś, co zagrozi Timmie’emu. On to wiedział, a ona nie. Ona po prostu była ślepa, nie dopuszczała do siebie myśli o takiej możliwości. Nie zwracała uwagi na nic, co wskazywało na tę konieczność, o której Hoskins właśnie jej powiedział. Pozwoliła sobie przypuszczać — wbrew wszelkim danym, wbrew rozumowi — że Timmie spędzi resztę życia w dwudziestym pierwszym i wieku.
Ale Mannheim wiedział, że tak nie będzie. I przez cały czas czekał na jej telefon.
— Muszę się z panem natychmiast zobaczyć — oświadczyła mu.
— W instytucie?
— Nie — odrzekła. — Gdzie indziej. Gdziekolwiek. Gdzieś w mieście. Niech pan wybierze miejsce.
Spotkali się w malej restauracji nad rzeką. Mannheim powiedział, że tam nikt nie będzie im przeszkadzał. Było deszczowe popołudnie gdzieś w środku tygodnia. Kiedy przyszła, Mannheim już na nią czekał. Wszystko to wydawało jej się okropnie konspiracyjne, wręcz skandaliczne — miała jeść lunch z człowiekiem, który utrudniał życie jej pracodawcy. I ten człowiek był mężczyzną. Mężczyzną, którego prawie nie znała, młodym i atrakcyjnym. Takie postępowanie nie jest w moim stylu, stwierdziła w duchu. A kiedy przypomniała sobie tamten sen — Mannheima pukającego do drzwi, biorącego ją w objęcia…
Jednak to spotkanie nie miało w sobie niczego romantycznego. A sen był tylko snem, ulotną fantazją jej nieświadomości. Nie czuła najlżejszego pociągu do Mannheima. Spotykała się z nim w sprawie służbowej, która była równocześnie sprawą życia lub śmierci.
Obracała w rękach jadłospis, zastanawiając się, jak zacząć.
— Jak się miewa Timmie? — zapytał Mannheim.
— Świetnie. Doskonale. Nie .uwierzyłby pan, jakie zrobił postępy.
— Rośnie? Staje się silniejszy?
— Tak, jest z każdym dniem większy. I potrafi czytać.
— Naprawdę? — Oczy Mannheima zabłysły.
On ma bardzo miły uśmiech, pomyślała panna Fellowes. Jak Hoskins mógł uważać go za takiego potwora?
— To zdumiewający krok naprzód, prawda? — mówił dalej Mannheim. — Założę się, że antropolodzy byli zaszokowani, kiedy się o tym dowiedzieli.
Panna Fellowes kiwnęła głową. Przewracała kartki jadłospisu tak, jakby nie wiedziała, co trzyma w rękach. Za oknem zaczął padać większy deszcz. Bębnił w okno małej restauracji głośno i niemal wrogo. Panna Fellowes i Mannheim byli właściwie jedynymi gośćmi.
— Lubię tu jeść kurczaka w czerwonym winie — odezwał się Mannheim. — Robią też tutaj dobrą lasagne. A może wolałaby pani cielęcinę?
— Wszystko mi jedno. Zjem to, co pan. Spojrzał na nią spod oka.
— Proszę mi mówić „Bruce”. Weźmiemy butelkę wina?
— Wina? Ja nigdy nie piję wina. Ale jeżeli pan chce się napić…
Wciąż na nią patrzył.
Starając się mówić tak, żeby go było słychać mimo bębnienia deszczu, zapytał: