Выбрать главу

– Sądzisz, że na tych tackach…?

– Alternatywą byłoby wrzucenie do worka i narażenie starych monet na ostateczną utratę wartości. Mnie by rękę sparaliżowało, nie wiem jak Patrykowi. Ale ja też jestem kolekcjonerka.

Janusz trwał nad bagażnikiem w zamyśleniu.

– Bez względu na szacunek dla numizmatów, musiałby całkiem zwariować – zawyrokował wreszcie. – Przecież to jest dowód. I zarazem motyw. Posądzony jest o kradzież połączoną ściśle z zabójstwem. Gdyby nikt nie znalazł przedmiotu kradzieży, a on by się wypierał, pozostałaby uzasadniona wątpliwość, w końcu mogliby go nawet uniewinnić. I co, sam pokazuje, że ukradł? Oddaje to w wasze ręce?

– Och…! – jęknęła Grażynka. – On jest chyba zdolny do wszystkiego…!

– Nie wiem – powiedziałam równocześnie z namysłem. – Może postanowił ocalić kolekcję, chociaż co to za kolekcja, podobno jedno od Sasa, drugie od lasa, ale z drugiej strony jest tam, o ile pamiętam, dwudziestolecie międzywojenne… A wie, że pójdzie na skarb państwa… Więc liczy na to, że zrobimy coś sensownego, dopilnujemy, żeby się nie zmarnowało albo co…

– A na razie w ogóle nie wiemy, co to jest. Snujesz przypuszczenia. Trzeba sprawdzić, zabieram to na górę!

Zaniechałam protestów, bo znajomość życia kazała mi zaniepokoić się, że ktoś ten samochód ukradnie. Razem z pakunkiem, zawsze tak bywa, długo spokój, a w najbardziej nieodpowiedniej chwili wyskakuje pech. Nie, czort bierz saperkę i restauracje francuskie, ale gdyby jakiś pacan rąbnął mi pojazd z tajemniczą zawartością, trafiłby mnie szlag na miejscu.

Weszliśmy do mieszkania i Janusz ulokował bagaż na stole. Nie przyszło mu to łatwo, ze stołu należało przedtem zgarnąć cały balast, jakim był zajęty. Przy pomocy Grażynki, której przedmioty trochę leciały z rąk, wepchnęłam wszystkie papiery pod kanapę, żeby mi z nich nic nie zginęło. Z irytacją, milionowy raz, stwierdziłam, że potwornie brakuje mi w domu płaszczyzn poziomych.

Nie pytając już nas o zdanie, z wielką energią Janusz rozwinął pakę.

Przypuszczenia okazały się trafne. Z tacek na monety nieboszczyka Fiałkowskiego widziałam tylko jedną, ale pozostałe rozpoznałam z łatwością. Ściśle poskładane ze sobą zachowały idealny porządek, nic się tam nie telepało i nie przesuwało, chociaż od razu wpadło mi w oko, że obok przedwojennego bilonu w przegródkach tkwią gdzieniegdzie średniowieczne grosze. Czyli jakieś zamieszanie tu nastąpiło. Ponadto na wierzchu leżał mały klaserek numizmatyczny, wypełniony eksponatami, z czego bystro wywnioskowałam, że kłania się tacka, zgubiona w pustym domu Baranka, czy jak mu tam.

– No tak – powiedział Janusz bardzo odkrywczo.

– Zgadza się – przyświadczyłam smętnie. – I co teraz?

Grażynka milczała, wpatrzona w rozkopany tobół.

– Zdecydowałam się – oznajmiła nagle tonem zarazem rozpaczliwym i zaciętym. – Wpadnę w alkoholizm. Czy masz coś odpowiedniego? Do domu wrócę taksówką.

Chwilowo uznałam, że jest to postanowienie najrozsądniejsze ze wszystkich możliwych, reagować racjonalnie zacznę później. Popędziłam do kuchni po koniak.

W kuchni zastałam zamierzoną kolację. Zawartość garnka po większej części wykipiała, reszta bulgotała blisko dna, przeistoczona w gęstą maź ciastowato-mięsną. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie wylać tego na durszlak i nie potraktować jako mus, nie wiadomo czy smaczny, ale za to pożywny, uznałam, że przez durszlak przeleci, mignęła mi myśl o sitku, potem oceniłam ilość, z pewnością dla trzech osób zbyt nikłą. Zgasiłam gaz, z obrzydzeniem przyjrzałam się zakipionej kuchence, szybko zrezygnowałam z pomysłu zgarnięcia tego na talerz, przypomniałam sobie o omlecie, machnęłam ręką i wyciągnęłam koniak. I kieliszki. Pomyślałam, że jakieś lekarstwo każdemu z nas się przyda.

Janusz zdołał wydusić z Grażynki stwierdzenia dość skąpe, ale mniej naganne.

– Nie, bezmyślny nie jest – mówiła z pozornym spokojem. – Sądzę, że wykombinował jakiś numer, który uważa za drogę ratunku. Możliwe, że chce wprowadzić zamieszanie, a możliwe, że… Nie, nie wiem co. Może ma to być krzyk rozpaczy, a może dowód wyrzutów sumienia. Może w ogóle on ją zabił w afekcie…

Czym prędzej nalałam jej koniaku, już widząc, jak spędza długie lata u bram więzienia, uginając się pod ciężarem paczek, z całym asortymentem nauk moralnych i żarliwych przysiąg, czekając na jego wcześniejsze zwolnienie za dobre sprawowanie. Czy ten cały Patryk zdolny jest do dobrego sprawowania? Nie wyglądał na to…

– Coś miał na myśli z pewnością – rozważał Janusz. – Świadczy o tym chociażby to uparte poszukiwanie Kuby, ze skutkiem zresztą, a teraz ten zwrot zagrabionego mienia. Nie chcę przesądzać, ale chyba on chce zwalić winę na Przecinaka…

– Och, nie…! – jęknęła znów Grażynka i gwałtownie chwyciła kieliszek.

Też byłam zdania, że wolałabym złoczyńcę szlachetnego niż takie podstępne ścierwo. Kubuś Wichajster podkładał się nieźle, sama opinia o nim już by wystarczyła, a że zetknęli się obaj w domu zbrodni, nie miałam wątpliwości. Co się tam działo, do pioruna…?!

– Jutro dostaniemy faksy z dodatkowymi zeznaniami – ciągnął Janusz. – Podejrzenia zaczęła budzić ta zgwałcona Hania, albo wymyśla nowe łgarstwa, albo jej się prawda wyrywa. W każdym razie wie więcej niż chciała się przyznać, i może się z niej to wydusi.

– Co usiłuje, wiem z pewnością – oświadczyłam stanowczo. – Czy nie jesteście głodni? Mogę usmażyć omlet z serem, bo pierogi rozgotowały się doszczętnie i w dodatku wykipiały, ale omlet pójdzie szybko.

Nie byli głodni, nie chcieli jeść, zażądali za to, żebym powiedziała, co wiem. Chętnie poszłam na tę zamianę.

– Strasznie ta Hania myśli, jak by tu obciążyć Wiesia. Przez zemstę. Odżałować nie może, że stworzyła mu alibi, a wycofać tego nie daje rady. Ale nie jest wykluczone, że latając za Wiesiem, natknęła się na coś interesującego i teraz dziko się stara powiązać to ze zbrodnią. Wierzyć jej nie należy, ale przydusić trzeba.

– Skąd to wiesz?

– Głupie pytanie. Widziałam ją, przy mnie składała donos, znam takie twarde, zacięte dziewuchy. Rękę sobie odetną, żeby faceta wrobić! Albo zaszantażować.

– Milczy z nadzieją, że on się ugnie?

– Coś w tym rodzaju. A on się trzyma. Więc zostaje jej tylko zemsta, której się nie wyrzeknie. Nie popuści.

– Może masz rację…

Staliśmy nad tobołem, możliwe, że coś myśląc, ale z pewnością nie wiedząc, co zrobić. Myśli Janusza mniej więcej odgadywałam.

– No i proszę – powiedziałam gniewnie. – I po cholerę to było wyciągać i rozkopywać? Moglibyśmy się nie przyznać, że w ogóle cokolwiek o tym wiemy, a teraz co? Pakujemy z powrotem i pchamy do samochodu? Ciągle się boję, że ktoś go ukradnie.

– Och…! – powiedziała Grażynka, wyraźnie popadająca w monotonię.

Janusz pokręcił głową, łypnął okiem na mnie, na znękaną Grażynkę, i wrócił wzrokiem do bilonu.

– Trzeba o tym powiedzieć – mruknął.

– Którym? Tym tutaj czy tamtym tam?

Zastanawiał się jeszcze przez chwilę.

– Załatwię to po kumotersku. I tak oficjalnie nas w tej sprawie nie ma. Ani ciebie, ani mnie, ani nawet Grażynki, oczyszczonej z podejrzeń. W każdym razie zwrot mienia będzie świadczył na korzyść sprawcy.

– Wielka mi pociecha…

Usiadłam wreszcie, bo ile czasu można myśleć na stojąco. Nogi drętwieją i umysł wysiada. Z produkcji pożywienia zrezygnowałam całkowicie, przypomniawszy sobie, że niedobrze jest najadać się na noc.

Po naradzie, zgłupiawszy z tego wszystkiego doszczętnie, zdecydowaliśmy się odłożyć całą sprawę do jutra. Grażynka, wzmocniona nieco na duchu, odjechała taksówką.

* * *

– Okropnie nieprzyjemna sprawa – powiedział w barku na Kruczej wielce przejęty Ten Pan Lipski. – Pani Natalia, gosposia Pietrzaka, zwierzyła mi się, bo nie miała komu, a znamy się już tyle lat… Nie wiem, co zrobić, i nie jestem pewien, czy powinienem zatrzymać to przy sobie, a pani, o ile się orientuję, ma z tą sprawą coś wspólnego. Rozmawiamy prywatnie i nie zrobi mi pani przecież jakiegoś pryszcza?

– Bóg raczy wiedzieć – odparłam uczciwie.

Pan Lipski westchnął.

– No, w każdym razie nie bez potrzeby – pocieszył sam siebie. – Otóż okazuje się, że ten nieboszczyk, Fiałkowski, pertraktował z Pietrzakiem o brakteat Jaksy z Kopanicy. Chciał kupić, ale Pietrzak wcale nie chciał sprzedać. Pani rozumie, że ja to wnioskuję z opowieści pani Natalii, bo ona tyle wie, co jej w ucho wpadło. No, wpadało jej dosyć dużo… Pietrzak się denerwował, a ona o niego dba i denerwowała się jego denerwowaniem, więc przynajmniej starała się być au courant, a o temacie ogólnie ma pojęcie. Fiałkowski proponował coraz to wyższą cenę… W rezultacie brakteat zginął.

Uszy urosły mi natychmiast do nadnaturalnych rozmiarów i zaczęłam mieć kłopot z wyrazem twarzy. Nie wpatrywać się w rozmówcę wzrokiem przesadnie dzikim! Bo mogę go spłoszyć…

– Ukradziony – ciągnął z niesmakiem pan Lipski. – Pani Natalia dość łatwo wydedukowała… moim zdaniem podsłuchała, ale to nie ma znaczenia… że ukradł go siostrzeniec Pietrzaka, jedyny krewny, zdaje się, ona go określa imieniem Ksawuś. Dziwne imię…

– Zdrobnienie od Ksawerego – podsunęłam uczynnię.

– A, to pani wie…? Mówiłem, że pani jest wplątana! No i ten Ksawuś sprzedał go Fiałkowskiemu, rzecz jasna, kiedy Fiałkowski jeszcze żył. Ale jakoś krótko potem umarł. Tymczasem tutaj wszystko się wykryło, Pietrzak szału dostał, chciał na policję zgłaszać, ale pani Natalia go ubłagała, żeby nie. Ona tego Ksawusia chyba jakoś tam kocha od urodzenia czy coś w tym rodzaju, no i Pietrzak uległ, ostatecznie syn jedynej siostry, rodzina… Jednakże pod warunkiem, że brakteat do niego wróci. Niech sobie Ksawuś robi, co chce, niech odkupi, przepłaci, ukradnie ponownie, obojętne, ma go odzyskać i koniec! Przeszło rok to trwało, awantury były okropne, wreszcie Ksawuś brakteat przywiózł.