Tak, to jest paradoksalne, pomyślała z niepokojem. I jaki to dziwny zbieg okoliczności, że właśnie wtedy, gdy potrafimy wyruszyć z Ziemi, gdy jesteśmy w stanie to uczynić, gdy zaludniamy Księżyc, Słońce ma nas spalić… Naukowcy byli zawsze podejrzliwi wobec zbiegów okoliczności; zwykle oznaczały, że nie zauważono jakiejś ukrytej przyczyny.
A może zwyczajnie wpadasz z paranoję, Siobhan, pomyślała.
Bud powiedział:
— Przygotuję ci śniadanie, ale przedtem pokażę ci jeszcze jedno miejsce — nasze muzeum. Mamy tutaj nawet skały księżycowe z misji Apollo! Wiedziałaś o tym, że trzy odwierty wykonane przez astronautów misji Apollo 17 nigdy nie zostały zbadane? Ludzie już wywierają niemały wpływ na Księżyc. I dlatego zadaliśmy sobie trud przewiezienia niezbadanych skał księżycowych z powrotem na Księżyc, aby można było wykorzystać te stare próbki jako punkty odniesienia, fragmenty nieskazitelnego Księżyca, zanim dostaniemy go w swoje ręce…
Siobhan poczuła sympatię do tego otwartego człowieka. Prawdopodobnie było do przewidzenia, że w takiej bazie będzie panował wojskowy klimat. Żołnierze ze swymi łodziami podwodnymi i podziemnymi wyrzutniami rakietowymi mieli większe doświadczenie w umiejętności przetrwania w nienaturalnej ciasnocie niż ktokolwiek inny. I musieli być dowodzeni przez Amerykanów. Europejczycy, Japończycy i cała reszta wyłożyli dużo pieniędzy na to przedsięwzięcie, ale kiedy przyszło do badania dziewiczych kontynentów, takich jak Księżyc, Amerykanie dysponowali siłą fizyczną i siłą charakteru. Jednak w pułkowniku Tooke’u Siobhan dostrzegała najlepsze cechy charakteru Amerykanów: odporność, umiejętności, determinację, ale zarazem wizję wybiegającą daleko poza czas jego życia. Pomyślała, że będzie mogła z nim współpracować, i jakaś część jej natury żywiła nadzieję, że może obudzi się coś więcej.
Kiedy szli dalej, sztuczne oświetlenie kopuły pojaśniało, zwiastując początek kolejnego dnia na Księżycu.
11. Oko czasu
W miarę upływu czasu, gdy Londyn powoli dochodził do siebie po wydarzeniach 9 czerwca, Bisesa poczuła, że atmosfera w mieście staje się zatruta.
Podczas trwania samej burzy dominowały uczucia utraty i lęku — liczba ofiar obejmowała ponad tysiąc zabitych w podupadłej części śródmieścia. A mimo to był to także czas heroizmu. Nadal nie była znana oficjalna liczba osób uratowanych z pożarów czy zaginionych w tunelach metra lub karambolach drogowych, albo wreszcie zwyczajnie uwięzionych w windach.
Także w dniach które nadeszły bezpośrednio potem, mieszkańcy Londynu trzymali się razem. Otworzono sklepy, w których zawisły odręcznie napisane tabliczki: PRACUJEMY JAK ZAWSZE, które zazwyczaj pomagały uniknąć ataków terrorystów. Wiwatowano, kiedy ulicami przejechały dzwoniąc pierwsze wozy strażackie z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku, muzealne eksponaty, które, jak powiedział burmistrz, były „zbyt głupie, żeby się zepsuć”. Był to czas powszechnie manifestowanej odporności, „ducha bombardowania miasta”, jak mówili ludzie, nawiązując do jeszcze większego wyzwania niemal sto lat wcześniej.
Ale ten nastrój szybko się rozwiał.
Świat nadal się kręcił i wspomnienia dnia 9 czerwca zaczęły się zacierać w pamięci. Ludzie próbowali wrócić do pracy, szkoły otwierały się na nowo, a wielkie sieci handlu elektronicznego zaczęły funkcjonować prawie tak samo sprawnie jak przedtem. Ale ten powrót miasta do normalności był nierówny: w dzielnicy Hammersmith wciąż nie działały wodociągi, w Battersea nie było prądu, w Westminsterze nie funkcjonował system kierowania ruchem. Wkrótce ludziom zaczęło brakować cierpliwości i zaczęli szukać kogoś, kogo można by obarczyć winą za to, co się stało.
W październiku zarówno Bisesa, jak i jej córka zaczęły dostawać lekkiego świra. Kilka razy odważyły się wyjść z domu i pójść nad rzekę czy do parku, idąc przez niespokojne miasto. Ale ich swoboda poruszania się była ograniczona. Chip kredytowy wszczepiony w ramię Bisesy miał ponad pięć lat, a jego wewnętrzne dane były od dawna nieaktualne; w czasach globalnego znakowania elektronicznego była kimś, kto nie istnieje. Pozbawiona działającego chipu nie mogła robić zakupów, jeździć metrem ani kupić lodów swemu dziecku.
Wiedziała, że to nie może trwać wiecznie. Ze swym niedziałającym chipem przynajmniej była niewidzialna dla wojska czy kogokolwiek innego. Jedynie to, że dawno temu dała swej kuzynce Lindzie dostęp do swych oszczędności, ratowało ją przed głodem.
Jednak wciąż nie była w stanie ruszyć gdzieś dalej. Nie chodziło tylko o potrzebę przebywania razem z Myrą. Nadal nie potrafiła wyrzucić z głowy swych niezwykłych przeżyć.
Próbowała uporządkować sobie wszystko, zapisując to, co jej się przydarzyło. Dyktowała Arystotelesowi, ale jej szeptanie przeszkadzało Myrze. Dlatego w końcu napisała wszystko odręcznie i kazała Arystotelesowi przenieść to do elektronicznej pamięci. Starała się zrobić to należycie; przejrzała kolejne szkice, wydobywając z pamięci wszystko, co zdołała zapamiętać, zarówno rzeczy ważne, jak i błahe.
Ale kiedy wpatrywała się w słowa na ekranie, w prozaicznym otoczeniu swego mieszkania, z filmami rysunkowymi i postaciami z telenoweli Myry gadającymi w tle, sama coraz mniej w to wierzyła.
W dniu 8 czerwca 2037 roku porucznik Bisesa Dutt brała udział w patrolu sił pokojowych w dalekim zakątku Afganistanu. Towarzyszył jej jeszcze jeden brytyjski oficer, Abdikadir Omar, oraz Amerykanin, Casey Othic. W owej targanej konfliktami części świata nosili niebieskie hełmy ONZ. Był to rutynowy patrol, kolejny dzień jej misji.
Wtedy jakiś dzieciak próbował zestrzelić ich helikopter — i Słońce przeskoczyło na niebie — a kiedy wysiedli z rozbitej maszyny, znaleźli się zupełnie gdzie indziej. Nie w innym miejscu, lecz w innym czasie.
Spadli na ziemię w 1885 roku, w czasie gdy obszar ten nosił nazwę Granicy Północno-Zachodniej nadaną przez Brytyjczyków, którzy go kontrolowali. Zabrano ich do fortu o nazwie Jamrud, gdzie Bisesa poznała młodego dziennikarza z Bostonu, Josha White’a. Urodzony w 1862 roku, w dawno minionym świecie, liczył tam zaledwie dwadzieścia trzy lata. I co zadziwiające, był tam także Rudyard Kipling, bard brytyjskich żołnierzy, cudownie przywrócony do życia. Ale ci romantyczni młodzieńcy z czasów wiktoriańskich sami byli rozbitkami w czasie.
Bisesa próbowała połączyć to wszystko w jedną całość. Wszyscy oni zostali przeniesieni do innego świata, świata utworzonego ze strzępów wyrwanych z tkanki czasu. Ten nowy świat nazwali Mir, co w języku rosyjskim znaczy zarówno „świat”, jak i „pokój”. Miejscami widać było szwy, gdzie poziomy terenu różniły się o metr lub więcej, albo gdzie kawały zieleni zostały ciśnięte pośród pustyni.
Nikt nie wiedział, jak to się stało, a tym bardziej dlaczego, i niebawem, gdy ów pozlepiany świat zaczął się zrastać i gdy porwały ich burzliwe wydarzenia nowej historii, znaleźli się w samym centrum walki o przetrwanie i takie pytania stały się nieistotne.
Ale te pytania pozostały. Ten nowy świat był naszpikowany „Oczami” — srebrzystymi kulami o trudnej do zdefiniowania geometrii, cichymi, czujnymi i zupełnie nieruchomymi, które były rozsiane po całym terenie niczym kamery telewizji przemysłowej. Czymże mogły być te Oczy, jak nie czyimś sztucznym wytworem? Czy reprezentowały jakieś odległe istoty, które najpierw rozerwały świat, a potem poskładały go na nowo?