Pierworodni, dzieci pozbawionego życia wszechświata, cenili życie ponad wszystko. Traktowali wszechświat jak park, w którym oni sami pełnili rolę leśniczych; ich zadaniem była ochrona. A leśniczy muszą czasami przetrzebić zwierzynę.
CZĘŚĆ PIĄTA
Burza słoneczna
39. Gwiazda poranna
3:00 (czas londyński)
Na Marsie, podobnie jak na Księżycu i na tarczy, oficjalnym czasem był czas Houston. Ale dni liczono w dniach marsjańskich, które odmierzały rytm życia.
Tego pamiętnego ranka, jadąc przez zimną marsjańską krainę, Helena Umfraville patrzyła na mały monitor, który pokazywał inny czas, czas uniwersalny, jakim posługiwali się astronomowie — czas Greenwich, który był o jedną godzinę wcześniejszy od czasu londyńskiego. A kiedy na monitorze zbliżała się godzina druga w nocy, krótko przed zapowiedzianym początkiem burzy słonecznej, zatrzymała łazik, włożyła skafander i wysiadła.
W tym zakątku Marsa był świt. Stanęła twarzą do wschodzącego Słońca. Światło na horyzoncie miało barwę miedziano-brązową, a Słońce było zamglone i małe z powodu znacznej odległości. Kopuła niebieska była usiana gwiazdami.
Znajdowała się na zwyczajnej, zasłanej kamieniami pustyni, charakterystycznej dla leżących na północy równin. Znowu stała na kawałku marsjańskiej ziemi, jeszcze nietkniętej ludzką stopą. Ale tego ranka Mars się nie liczył wobec wielkiego widowiska, jakie niebawem miało się rozpocząć na niebie.
Na ziemię nie padał jeszcze nawet promień światła. Zatłoczony obóz wokół miejsca lądowania Aurory 1 był już daleko, poza horyzontem. Załoga ukryła się w schronie wykopanym w marsjańskim gruncie, który może… może osłoni ich przed słoneczną nawałnicą; jej gwałtowność nieco osłabi większa odległość Marsa od Słońca. Helena wkrótce musiała wrócić do schronu, jeżeli pragnęła przeżyć ten długi marsjański dzień.
Ale teraz była tutaj, daleko od domu i stała jak wryta na tym pustkowiu. Czuła, że po prostu musi tu być.
W nocy załoga Aurory odebrała dziwne sygnały przekazane przez maleńkie satelity komunikacyjne umieszczone na orbicie wokół Marsa. Większość z nich stanowiła proste sygnały naprowadzające, ale były tam także głosy, głosy z silnym akcentem, które ledwie można było zrozumieć, głosy wołające o pomoc. Była to chwila równie elektryzująca jak odkrycie przez Robinsona Crusoe śladów stóp na piasku bezludnej wyspy.
Nagle okazało się, że nie są na Marsie sami. Był tutaj ktoś jeszcze, i ten ktoś był w tarapatach.
Sprawa była oczywista. Na tej pustej planecie poza załogą Aurory nie było nikogo, kto mógłby przyjść z pomocą. Niektóre miejsca leżały na drugim końcu planety i musiały poczekać, aż zostanie zorganizowana ekspedycja wykorzystująca wahadłowiec orbitalny Aurory. Ale trzy z tych miejsc znajdowały się w odległości kilkuset kilometrów od Aurory i można było do nich dojechać łazikami.
Tak więc trzech członków załogi, w tym Helena, wyruszyło z zamiarem odszukania źródeł pobliskich sygnałów. Pojechali nocą, sami, wbrew wszelkim przepisom bezpieczeństwa. Było niewiele czasu i nie mieli wyboru.
Właśnie dlatego Helena była teraz na tym pustkowiu, wpatrując się w ogromne, zimne marsjańskie niebo, a towarzyszył jej tylko cichy szum wentylatorów skafandra kosmicznego.
Oczywiście gwiazdozbiory widziane z Marsa wyglądały tak samo. Długa podróż międzyplanetarna, jaką odbyła, stanowiła granicę ludzkich możliwości, ale wydawała się mała w porównaniu z olbrzymimi międzygwiezdnymi pustkami. Przebyła jednak fragment układu słonecznego i widok planet oglądanych z tego miejsca był zupełnie inny. Gdyby obejrzała się przez lewe ramię, zobaczyłaby Jowisza, jaskrawą tarczę w gwiazdozbiorze Wężownika. Jowisz widziany z Marsa stanowił prawdziwe cudo i niektórzy członkowie załogi Aurory utrzymywali, że gołym okiem można nawet dostrzec jego księżyce. Tymczasem na marsjańskim niebie świeciły trzy gwiazdy poranne: Merkury, Wenus i Ziemia. Merkury, towarzysząc Słońcu w gwiazdozbiorze Wodnika, prawie ginął w jego blasku. Wenus znajdowała się w gwiazdozbiorze Ryb, trochę na prawo od Słońca, ale nie przedstawiała się stąd tak wspaniale jak z Ziemi.
A na lewo od Słońca, w gwiazdozbiorze Koziorożca, była jej ojczyzna, jej dom. Ziemia lśniła jak perła o lekko niebieskawym odcieniu. Jeśli ktoś miał dobry wzrok, mógł dostrzec małego, krążącego wokół macierzystej planety satelitę: wierny Księżyc. Tak się złożyło, że tego ranka wszystkie planety wewnętrzne znajdowały się po tej samej stronie Słońca co Mars, jak gdyby cała czwórka trzymała się razem dla własnego bezpieczeństwa.
Helena coś powiedziała cicho i obraz oglądany przez wizjer powiększył się. Ziemia i Księżyc były teraz widoczne zupełnie wyraźnie. Tego ranka oba ciała niebieskie miały kształt sierpa i były w tej samej fazie, znajdując się na wprost Słońca, które wkrótce miało je zdradzić. Na Ziemi i na Księżycu ludzie przerywali wykonywane czynności i patrzyli w niebo; miliony oczu spoglądało w tym samym kierunku, czekając na widowisko, które zaraz miało się rozpocząć. Pomimo naglącej sytuacji nie mogła w takiej chwili być gdzie indziej niż pod marsjańskim niebem, razem z przepełnionym lękiem światem, który wstrzymał oddech.
Zegar cicho zadzwonił. Nastawiła go wcześniej, aby zabrzmiał dokładnie w chwili, gdy zacznie się burza.
Na niebie nic się nie zmieniło. Musiało minąć trzynaście minut, zanim światło dotrze do Marsa. Ale Helena wiedziała, że elektromagnetyczna furia już pędzi przez układ słoneczny.
Przez chwilę stała w marsjańskim pyle w uroczystym milczeniu. Potem wróciła do łazika, by podjąć przerwaną misję.
40. Świt
3:07 (czas londyński)
Bisesa i Myra, nie mogąc zasnąć, siedziały przytulone do siebie na podłodze, obejmując się ramionami. Przez ściany mieszkania słyszały niosące się nad miastem coraz głośniejsze pijackie okrzyki, brzęk tłuczonego szkła, wycie syren oraz sporadyczne niskie huki, przypominające trzaśnięcia drzwiami, których źródłem mogły być dalekie eksplozje.
Stojąca na podłodze świeca migotała. Obok leżało kilka latarek oraz inne niezbędne przedmioty: ręcznie uruchamiane radio, dobrze zaopatrzona apteczka, kuchenka gazowa, a nawet drewno na opał, chociaż w mieszkaniu nie było kominka. Poza tym pokojem mieszkanie było pogrążone w ciemności. Podporządkowały się oficjalnemu zaleceniu wyłączenia prawie wszystkich urządzeń elektrycznych. Jak powiedział burmistrz, było to „zaciemnienie” — nie całkiem ścisłe, ale stanowiło dalekie echo Drugiej Wojny Światowej. Pozostawiły jednak włączoną klimatyzację, bez której w coraz bardziej dusznym powietrzu zalegającym pod Kopułą szybko zrobiłoby się nieprzyjemnie. I nie potrafiły się zmusić do wyłączenia ściennego ekranu. Nie wiedzieć, co się dzieje na zewnątrz, byłoby chyba najgorsze ze wszystkiego.
W każdym razie sądząc po hałasach dochodzących z zewnątrz, nikt inny nie przywiązywał wielkiej wagi do apelu burmistrza.
Wielki ekran ścienny wciąż działał. Posępne gadające głowy komentowały mozaikę obrazów z całej planety. Po jej nocnej stronie niektóre miasta były zaciemnione wskutek wznoszących się nad nimi kopuł, natomiast w pozostałych trwały szalone zabawy i plądrowanie. Na innych obrazach przekazywanych z drugiej półkuli można było zobaczyć, że tego ranka nie było zwykłego wschodu Słońca, ponieważ tarcza przesłoniła prawie całe światło słoneczne. Mimo to, kiedy Słońce wzniosło się wyżej na niebie, członkowie sekt i balownicy tańczyli w widmowej poświacie.