Podobnie jak większość zastosowań matematyki do świata rzeczywistego, stworzony przez Eugene’a model Słońca był jak zbyt trudne do rozwiązania równanie matematyczne. Dlatego Eugene zastosował techniki aproksymacyjne, aby wydobyć z niego użyteczne informacje. Trzeba było wziąć część, która była znana i posuwając się krok za krokiem, próbować dojść do rozwiązania. Można też było nadać różnym parametrom modelu skrajne wartości i zobaczyć, czy maleją do zera, czy też są zbieżne do pewnej granicy.
Były to wszystko standardowe techniki obliczeniowe, które dostarczały użytecznych i dokładnych przewidywań dotyczących zachowania się Słońca. Ale były to tylko przybliżenia. A powolna, stale rosnąca rozbieżność między wartością strumienia promieniowania gamma i promieniowania X a krzywą teoretyczną dowodziła, że Eugene pominął jakiś efekt wyższego rzędu.
Gdyby Michaił oceniał pracę Eugene’a, na pewno by tego nie skrytykował. Był to znikomy błąd, jakaś mało istotna reszta. W istocie rozbieżność między przewidywaniami a rzeczywistością stanowiła niezbędny element badań naukowych, który prowadził do lepszego zrozumienia świata.
Ale to nie było badanie naukowe. Na przewidywaniach Eugene’a opierały się decyzje, od których zależało absolutnie wszystko i błędy, jakie popełnił, mogły być druzgocące.
Michaił westchnął ciężko.
— Co byśmy nie robili, i tak nie moglibyśmy uratować ich wszystkich. Wiedzieliśmy to od zawsze.
— Doskonale to rozumiem — powiedział Eugene z nagłym warknięciem. — Myślisz, że jestem jakimś socjopatą? Zachowujesz się cholernie protekcjonalnie, Michaił.
Michaił wzdrygnął się.
— Przepraszam.
— Ja także mam tam rodzinę. — Eugene zerknął na Ziemię. Ameryka właśnie wchodziła w obszar burzy, nadchodził dla niej straszny świt. Rodzina Eugene’a miała za chwilę odczuć na własnej skórze najgorsze skutki szalejącej burzy. — Zawsze mogłem im służyć tylko moją wiedzą. I nawet tego nie potrafiłem zrobić jak należy.
Nie przestawał przemierzać pokoju wielkimi krokami.
10:57 (czas londyński)
Jednooki był podenerwowany i zdezorientowany. Kłak znów mu się przeciwstawił. Kiedy młody samiec znalazł figowiec obwieszony owocami, nie przywołał reszty gromady. A potem, kiedy Kłak został upomniany, odmówił poddania się władzy Jednookiego. Po prostu wpychał do gęby soczyste owoce, podczas gdy reszta gromady sapiąc gwizdała szyderczo na widok skonsternowanego Jednookiego.
Zgodnie ze zwyczajami każdej gromady szympansów stanowiło to poważny kryzys polityczny. Jednooki wiedział, że z Kłakiem trzeba się jakoś uporać.
Ale nie dzisiaj. Jednooki nie był tak młody jak tamten, a po źle przespanej nocy był cały sztywny i obolały. Poza tym znów był gorący, bezwietrzny i duszny dzień, kolejny dziwnie mroczny dzień, kiedy na nic się nie miało ochoty, poza leżeniem i dłubaniem w futrze. Przeczuwał, że dzisiaj jest zbyt słaby, żeby stanąć do walki z Kłakiem. Może jutro.
Jednooki oddalił się chyłkiem od gromady i powoli zaczął się wspinać na jedno z najwyższych drzew. Miał zamiar ułożyć się do snu.
Oczywiście we własnym umyśle nie miał dla siebie żadnego imienia, podobnie jak nie miał imion dla pozostałych członków gromady, jednakże jako zwierzę niezwykle społeczne, znał każdego z nich niemal tak dobrze jak samego siebie. Imię „Jednooki” nadali mu dozorcy pilnujący jego gromady i innych mieszkańców tej części kongijskiego lasu.
Mając dwadzieścia osiem lat, Jednooki był na tyle stary, aby doświadczyć na sobie wielkiej filozoficznej przemiany, jaka nawiedziła rodzaj ludzki, doprowadzając do przekwalifikowania jego rasy na Homo, kuzyna ludzi, zamiast „zwykłego” zwierzęcia. Ta zmiana nazwy zapewniła mu ochronę przed kłusownikami i myśliwymi, takimi jak ci, którzy trafili go kulą w oko, kiedy był młodszy niż Kłak.
Zapewniło mu to także ochronę przed własnymi kuzynami teraz, w tym najgorszym dniu w długiej historii rodzaju ludzkiego, jak również małp człekokształtnych.
Dotarł do wierzchołka drzewa. W swym prymitywnym gnieździe z wygiętych gałęzi nadal czuł zapach własnych odchodów, z okresu kiedy spał tu ostatnio. Poprawił gałęzie, wyciągając z nich kępki własnego futra.
Oczywiście Jednooki nie zdawał sobie sprawy z żadnej rewolucji w ludzkim myśleniu, która miała tak zasadnicze znaczenie dla jego przetrwania. Ale zdawał sobie sprawę z innych zmian. Na przykład noc i dzień uległy dziwnemu poplątaniu.
Nad głową nie widział ani słońca, ani nieba. Las rozświetlały dziwne nieruchome światła, ale w porównaniu z tropikalnym słońcem wynikiem ich działania był jedynie półmrok. I dlatego organizm Jednookiego nie był pewien, czy czas znów ułożyć się do snu, mimo że minęło zaledwie kilka godzin, od chwili kiedy się obudził.
Leżał w swym legowisku, wymachując długimi kończynami we wszystkie strony, aby wygodnie się ułożyć. Wzbierało w nim nieokreślone niezadowolenie z powodu tych niepożądanych zmian, konsternacja, którą podzielałoby wielu ludzi. Umysł wypełniał mu obraz tego cholernego Kłaka. Jego wielkie dłonie zaciskały się, kiedy zastanawiał się, co ma zrobić, żeby przywołać swego młodszego rywala do porządku.
Jego rozbiegane myśli w końcu rozpłynęły się i zapadł w niespokojny sen.
Gorąco i światło lało się z południowego słońca i rozpętała się burza. Srebrzyste ściany kopuły falowały i trzeszczały od przewalających się grzmotów. Ale wytrzymały.
11:57 (czas londyński)
Bisesa i jej córka, rozebrane do bielizny, leżały tuż obok siebie na cienkich materacach w pokoju oświetlonym tylko jedną świecą.
Było gorąco, goręcej niż Bisesa, przywykła do upałów w zachodnim Pakistanie i Afganistanie, mogła sobie wyobrazić. Powietrze było jak gruby wilgotny koc. Czuła, jak pot spływa jej po brzuchu i wsiąka w materac. Nie była w stanie się poruszyć, nie była w stanie obrócić głowy, żeby zobaczyć, czy z Myrą wszystko w porządku, czy w ogóle żyje.
Od wielu godzin nie słyszała głosu Arystotelesa, co wydawało się bardzo dziwne. W pokoju było cicho, słychać było tylko ich oddechy i tykanie zegara. Był to duży, stary zegar podróżny, niechciany spadek po babce Bisesy, który wciąż działał, bo jego masywny mechanizm był odporny na gwałtowne impulsy promieniowania elektromagnetycznego, podczas gdy elastyczne ekrany, telefony i inne elektroniczne gadżety całkiem się usmażyły.
Na zewnątrz panował hałas. Słychać było potężne huki i łoskoty, przypominające ogień artyleryjski, a niekiedy coś, co brzmiało jak deszcz walący w drewniany dach. Jak przewidywano, taka pogoda była wynikiem pochłonięcia przez atmosferę ziemską ogromnej energii cieplnej.
Jeżeli pod Blaszaną Pokrywką sprawy miały się tak niedobrze, zastanawiała się, jak sobie radzi pozostała część kraju. Pomyślała, że wszędzie muszą szaleć gwałtowne powodzie i pożary oraz huragany podobne do tornad w stanie Kansas. Biedna Anglia.
Ale najgorsze ze wszystkiego było gorąco. Znała ponure liczby z czasów szkolenia wojskowego. Szkodliwa była nie tyle sama temperatura, co wilgotność. Utrata ciepła w wyniku parowania i pocenia się stanowiła jedyny mechanizm, jakim dysponowało jej ciało, aby zapewnić wewnętrzną homeostazę, a jeśli wilgotność względna była zbyt duża, nie mogła się pocić.
Powyżej około trzydziestu siedmiu stopni, czyli „progu ubytku”, jej funkcje poznawcze ulegały spowolnieniu, ocena sytuacji była osłabiona, a umiejętności manualne i obserwacyjne słabły. W temperaturze czterdziestu stopni i przy pięćdziesięcioprocentowej wilgotności wojsko opisałoby ją jako „niewydolną wskutek gorąca”, ale mogłaby w takich warunkach przeżyć około dwudziestu czterech godzin. Gdyby temperatura albo wilgotność wzrosły jeszcze bardziej, ten czas uległby skróceniu. Powyżej tego punktu wystąpiłoby przegrzanie i organy niezbędne do życia zaczęłyby odmawiać posłuszeństwa; przy czterdziestu pięciu stopniach, bez względu na poziom wilgotności, nastąpiłby poważny wstrząs termiczny, a wkrótce potem śmierć.