A poza tym była Myra. Bisesa była żołnierzem i jej sprawność fizyczna wciąż była wysoka, mimo pięcioletniego urlopu, na którym przebywała od chwili powrotu z Mira. Myra miała trzynaście lat, była młoda i zdrowa, ale nie miała wytrzymałości matki. Nie było nic, co Bisesa mogłaby uczynić dla swojej córki. Trzeba było po prostu wytrzymać i mieć nadzieję.
Leżąc zdała sobie sprawę, że nie ma swego starego telefonu. To małe urządzenie było jej stałym towarzyszem i przewodnikiem, od chwili gdy była w wieku Myry i otrzymała je, jak każdy dwunastolatek na całej planecie. Podczas gdy inni szybko pozbyli się takiego beznadziejnie drętwego urządzenia, Bisesa zawsze dbała o swój telefon, który zapewniał jej więź z liczniejszym środowiskiem niż z nieszczęśliwą rodziną na farmie w Cheshire. Ale swój telefon utraciła na Mirze — w innym świecie, na całkowicie innym poziomie rzeczywistości — i utraciła go na zawsze. Ale nawet gdyby teraz był z nią tutaj, już by się usmażył wskutek impulsów promieniowania elektromagnetycznego…
Myślała jakoś mętnie. Czy to był objaw przegrzania?
Bardzo ostrożnie obróciła głowę, żeby spojrzeć na zegar podróżny babki. Dwunasta w południe. Burza słoneczna nad Londynem musiała osiągnąć apogeum.
Rozległ się potężny grzmot i wydawało się, jakby cała Kopuła zatrzęsła się w posadach.
43. Tarcza
15:12 (czas londyński)
Bud Tooke dostrzegł uszkodzenie tarczy na długo przed tym, jak do niego dotarł. Trudno go było nie zauważyć. Snop nierozproszonego światła słonecznego przenikał przez tarczę i był widoczny dzięki pyłowi i mgiełce unoszącej się w miejscu, które zostało wypalone w materiale tarczy.
W ciężkim skafandrze kosmicznym, dodatkowo wzmocnionym i chłodzonym, unosił się pod powierzchnią tarczy zwróconą ku Ziemi. Był zawieszony pod ogromną soczewką; cała tarcza świeciła światłem rozproszonym jak półprzejrzysty strop. Bud uważał, żeby się trzymać w cieniu, który miał go chronić przed promieniowaniem burzy słonecznej.
Kiedy podciągnął się na linie — w tym miejscu nie można było używać silników rakietowych — spojrzał przez ramię w stronę platformy konserwacyjnej, która go tu przywiozła; była już tylko maleńką plamką pod ogromną czaszą tarczy. Nie widział żadnego ruchu, żadnej kapsuły ani robotów; nie było tu nikogo poza nim. A mimo to wiedział, że wszyscy gdzieś pracują z całych sił, że setki ludzi biorą udział w operacji poza statkiem kosmicznym. To spostrzeżenie od nowa uświadomiło mu skalę tej konstrukcji.
— Jesteś na miejscu, Bud — mruknęła Atena. — Sektor 2472, promień 0257, numer panelu…
— Widzę — warknął. — Nie musisz mnie prowadzić za rączkę.
— Przepraszam.
Zrobił wdech, dysząc. Skafander musiał działać; gdyby jego układy uległy awarii, w ciągu sekundy ugotowałby się we własnym pocie. Ale nigdy nie słyszał, aby w skafandrze było tak cholernie gorąco.
— To ja przepraszam.
— Nie ma o czym mówić — powiedziała Atena. — Dzisiaj wszyscy na mnie krzyczą. Arystoteles mówi, że to część mojej pracy.
— Ale nie zasłużyłaś na to. Zwłaszcza że i ty także cierpisz. — Tak też było. Atena stanowiła umysł, który wyłonił się z samej tarczy; ponieważ tego strasznego dnia gorąco odnajdywało najmniejsze usterki i przedzierało się przez panele i „inteligentną” powłokę, Bud wiedział, że z każdym zniszczonym mikroukładem metaforyczna głowa Ateny doskwiera jej coraz bardziej.
Podciągnął się ostatnie kilka metrów do rozdarcia. Zaczął przygotowywać zestaw naprawczy, niewiele bardziej skomplikowany niż pistolet do malowania natryskowego, który ostrożnie wyciągnął z kieszeni.
— A co z Arystotelesem?
— Niedobrze — ponuro powiedziała Atena. — Najgorsze impulsy elektromagnetyczne już chyba za nami, ale strumień ciepła wywołuje kolejne przestoje i odłączenia. Pożary, burze…
— Już czas na plan B?
— Arystoteles jest zdania, że nie. Myślę, że on nie do końca mi ufa, Bud.
Bud roześmiał się z przymusem. Rozpylana ciecz była fantastycznym, na poły „inteligentnym” materiałem; płynęła w górę, pokrywając rozdarcie, nie zważając na straszliwe gorąco. Malowanie tym materiałem było łatwiejsze niż podrasowywanie silników samochodowych, czym bawił się jako dziecko.
— Nie powinnaś się przejmować tym, co gada ten skrzypiący muzealny eksponat. Jesteś bystrzejsza niż on.
— Ale nie jestem tak doświadczona. On w każdym razie tak mówi.
Praca była zakończona, wiązka światła słonecznego skurczyła się i znikła. Atena powiedziała:
— Następne rozdarcie znajduje się…
— Daj mi jeszcze minutę. — Bud, oddychając ciężko, zwisnął na swej uprzęży; pistolet natryskowy unosił się na łańcuszku przymocowanym do pasa.
Atena powiedziała z nieco ciężkawą kokieterią:
— No i kto tu jest muzealnym eksponatem?
— W ogóle nie spodziewałem się, że będę tutaj. — Ale powinien był się tego spodziewać, upomniał sam siebie; powinien był utrzymywać formę. W ciągu ostatnich gorączkowych miesięcy przed burzą w ogóle nie było czasu na ćwiczenia fizyczne, ale to nie było żadne usprawiedliwienie.
Popatrzył na tarczę. Wyobraził sobie, że czuje ciężar promieniowania Słońca, prącego na wielką konstrukcję i olbrzymie gorąco, które pochłania. To się kłóciło z intuicją: jedynie idealna równowaga między siłą grawitacji a ciśnieniem promieniowania, dokładnie w tym miejscu, sprawiała, że tarcza zachowywała niezmienne położenie w przestrzeni. Bud miał wrażenie, że cała ta konstrukcja zaraz zamknie mu się nad głową jak zepsuty parasol.
Kiedy tak patrzył, po powierzchni tarczy przemknęły fale iskier. To Atena uruchomiła swe miniaturowe silniczki rakietowe. Ciśnienie światła było bardziej zmienne, niż przewidywały modele Eugene’a, i wskutek zmieniającego się nacisku Atena musiała się mozolić, aby utrzymać stałe położenie. Od wielu godzin pracowała ciężej niż oni wszyscy, pomyślał Bud, i czyniła to bez słowa skargi.
Ale źródłem jego rozpaczy były zgony pracujących tu ludzi.
Członkowie załogi Mario Ponzo odpadali jeden po drugim. Ostatecznie to nie gorąco ich zabijało, lecz promieniowanie, paskudne, nagłe skoki promieniowania gamma i promieniowania X, których nie przewidział Eugene Mangles i jego matematyczne modele. Rzucali się, żeby łatać dziury. Nawet Mario wypadł z gry. A kiedy sam Mario uległ, Bud pośpiesznie przekazał swoją funkcję dowódcy Belli Fingal — na pokładzie Aurory nie było nikogo, kto byłby starszy stopniem — a sam wdział swój wysłużony, stary skafander.
Niespodziewanie doznał skurczu żołądka i zwymiotował. Treść pochodziła gdzieś z głębi żołądka — nie jadł od chwili wybuchu burzy — i miała obrzydliwy, kwaśny smak. Lepkie wymiociny przylgnęły do wizjera, a ich fragmenty unosiły się wewnątrz hełmu w postaci małych połyskujących kulek.