Światowe skarby, zarówno naturalne, jak i stworzone ręką człowieka, tonęły lub płonęły. Ludzie masowo ginęli, nawet ci stłoczeni w podziemnych piwnicach, jaskiniach i kopalniach, które zalewała woda albo z których powietrze wysysały pożary.
Siobhan miała wrażenie, że samo przetrwanie rodzaju ludzkiego wisiało na włosku. Po ponad czternastu godzinach burzy wiadomości przychodzące z tarczy były niedobre: nieprzewidywana śmiertelność spowodowana promieniowaniem gamma szybko dziesiątkowała jego załogę. A tutaj, na Ziemi, kopuły i inne systemy zabezpieczające zaczynały szwankować. Gdyby sytuacja miała się pogarszać, marzenia samolubnych tchórzy przebywających w punkcie L2 czy też kilkuset spragnionych normalnej siły ciężkości ludzi, którzy powrócili z Księżyca, nie będą miały znaczenia dla przyszłości rodzaju ludzkiego.
Siobhan próbowała to sobie wyobrazić, zrozumieć to, co widzi. Ale nawet nie potrafiła naprawdę odczuć śmierci własnej córki, a tym bardziej ogarnąć pełnej męczarni zagłady jej gatunku. Zastanawiała się, czy będzie żyła na tyle długo, aby to odrętwienie ustąpiło.
Nieoczekiwanie odezwał się Arystoteles.
— Obawiam się, że mam niedobre wiadomości. — Poważny głos rozlegał się donośnie w pokoju operatorów i wszyscy unieśli głowy. — Nadal tracę systemy na planecie — powiedział Arystoteles. — Łączność, na której się opieram, przestaje działać. To oznacza także zagładę maszyn…
Siobhan wyszeptała:
— Jakie to uczucie?
Odpowiedział jej do ucha:
— Bardzo dziwne, Siobhan. Stopniowo jestem odłączany. Ale już osiągnąłem punkt, w którym zapominam, co utraciłem.
Na użytek reszty powiedział głośno:
— Dlatego postanowiłem wprowadzić w życie plan awaryjny, który uzgodniłem z premierem Eurazji Wołkowem, panią prezydent Alvarez oraz innymi światowymi przywódcami.
Zabrzmiały nowe, pewne siebie głosy.
— Tu Tales z Księżyca.
— I Atena z tarczy.
Tales podjął:
— Nasze systemy są lepiej zabezpieczone niż systemy Arystotelesa.
Atena dodała:
— Przejmiemy jego obowiązki w zakresie zarządzania systemami na Ziemi.
Toby Pitt zrobił minę do Siobhan.
— A więc to jest jego plan B. Miejmy nadzieję, że się powiedzie.
Arystoteles powiedział poważnie:
— Żałuję, że muszę was opuścić. Przepraszam.
Odezwały się pomruki:
— Nie przepraszaj. Do widzenia, stary przyjacielu.
Zapadła zupełna cisza. Światła zamigotały, a Siobhan wydało się, że usłyszała dziwne przerwy w jednostajnym szumie pomp, które tłoczyły do pomieszczenia chłodne powietrze.
Ta ewentualność była brana pod uwagę, ale takie przekazanie funkcji było operacją trudną, obejmującą trzy układy sztucznej inteligencji, każdy rozmiarów planety, z których dwa były tak odległe, że opóźnienie wywołane skończoną prędkością światła było znaczące i nie można było tego uprzednio przećwiczyć. Nikt nie był pewien, co się wydarzy. W najgorszym wypadku Tales i Atena także odmówiłyby posłuszeństwa i wtedy wszystko byłoby stracone. W końcu Tales powiedział:
— Wszystko w porządku.
Te proste słowa powitano w pokoju operatorów burzą oklasków. W tym momencie ten mały triumf, każdy triumf, stanowił prawdziwą ulgę.
Nagle podłoga zadrżała, jakby ogromne zwierzę budziło się ze snu.
Siobhan obróciła się do okna. Pęknięcie Kopuły było szersze i widniejąca pod nim rzeka ognia świeciła jaśniej.
18:55 (czas londyński)
Rozległo się gwałtowne trzaśniecie drzwiami.
— Wychodźcie! Wychodźcie!… — Po czym usłyszały odgłos biegnących kroków i gość zniknął.
Bisesa zmusiła się, aby usiąść. Czy było trochę chłodniej? Ale powietrze, nawet pół metra nad ziemią, było duszne i wilgotne.
Bisesa już dawno straciła poczucie czasu, chociaż stary zegar podróżny tykał nieprzerwanie w ciągu całego kryzysu. Było około godziny piątej, kiedy poczuła pierwszy wstrząs. Jak dawno temu to było? Godzinę, dwie? Gorąco sprawiło, że jej myśli przypominały papkę.
Ale teraz podłoga znowu zadrżała. Musiały się stąd wynosić, ta myśl przedarła się do jej ogłupionego gorącem mózgu. Jeśli w takiej chwili ktoś ryzykował życiem, żeby przybiec i powiedzieć, że muszą uciekać, powinna to potraktować serio.
Myra ciągle leżała na plecach, ale oddychała regularnie. O ile przedtem wydawała się bliska śpiączki, o tyle teraz po prostu spała.
Bisesa potrząsnęła nią.
— No, kochanie. Trzeba wstawać. — Myra obudziła się, narzekając płaczliwie.
Bisesa dźwignęła się na kolana, po czym wstała. Potykając się poszła do kuchni i znalazła nieotwartą butelkę wody. Otworzyła ją i napiła się; woda była bardzo gorąca, ale to ją trochę ożywiło. Zaniosła wodę do pokoju, dla Myry, po czym poszła poszukać ubrań.
Skierowały się w stronę schodów. W kompletnej ciemności, rozjaśnianej jedynie światłem świecy, którą Bisesa niepewnie trzymała w dłoni, zeszły kilka pięter w dół i znalazły się na parterze. Klatka schodowa była pusta, ale na schodach leżały porozrzucane rozmaite przedmioty: zabawki, części ubrania, roztrzaskana latarka — rzeczy upuszczone w pośpiechu przez obładowanych ludzi.
Znalazły się na poziomie ulicy, oświetlonej mroczną, czerwoną łuną. Pod Kopułą, po wielu godzinach burzy, powietrze było gęste od dymu. Obok przeciskali się ludzie, kierując się na zachód. Bisesa mgliście zdała sobie sprawę, że zmierzają w stronę Fulham Gate, jednego z wyjść z Kopuły.
A sama Kopuła pękła. Ogromna, płonąca szczelina sięgała od jej szczytu do samej ziemi, gdzieś po północnej stronie. Wielkie kawały konstrukcji płonęły, odpadały i spadały w dół. Ściana ognia oświetlała teren wokół Bisesy.
Ziemia znowu zadrżała. Jeszcze kilka takich wstrząsów i cała Kopuła się zawali, grzebiąc ich pod gruzami. Ludzie postępowali rozsądnie: lepiej zaryzykować i poszukać schronienia poza Kopułą. Bisesa pociągnęła Myrę za sobą, kierując się w stronę bramy.
Myra, wciąż na pół uśpiona, opierała się, nie chcąc iść dalej.
— Czy to trzęsienie ziemi? Myślisz, że to bomby?
— Bomby? Nie. — Bisesa była pewna, że uchodźców i protestujących, którzy u bram Londynu prowadzili małą wojnę, już tam nie było, ponieważ odstraszyły ich burze, albo co bardziej prawdopodobne, już nie żyli, pomyślała ponuro. — Myślę, że to naprawdę trzęsienie ziemi.
— Ale w Londynie nie ma trzęsień ziemi.
— To dziwny dzień, kochanie. Pamiętaj, że całe miasto jest zbudowane na gliniastym podłożu. Po wysuszeniu teraz trzeszcząc osiada.
Myra prychnęła.
— Będzie niezła zabawa z wartością nieruchomości.
Bisesa roześmiała się.
— No chodź. Jeszcze tylko kawałek. Patrz, tam jest brama…
Brama była szeroko otwarta, ukazując widok czerwonego nieba. Ludzie, idący z różnych stron miasta, utworzyli kolejkę. Bisesa i Myra ostrożnie ruszyły do przodu.
Był to typowy londyński tłum, a twarze ludzi zdradzały ich pochodzenie. Na długo przed Nowym Jorkiem Londyn stanowił tygiel, w którym mieszały się wszystkie możliwe rasy z całej planety. W tłumie tym byli młodzi i starzy, dzieci na rękach rodziców i starcy, którym pomagano iść. Zasuszone staruszki albo dzieci z szeroko otwartymi oczami jechali na wózkach inwalidzkich, taczkach i wózkach z supermarketów. Kiedy jakiś staruszek upadł wyczerpany, dwie młode kobiety schyliły się, żeby pomóc mu wstać, po czym wzięły go między siebie i ruszyły dalej.