Выбрать главу

Coś poruszyło się u jej stóp. Na ziemi tworzyły się małe jamki — kratery, pomyślała, ale żaden z nich nie był większy od jej paznokcia. Czyżby znalazła się w jakimś osobliwym deszczu mikrometeorytów? Ale po chwili usłyszała, jak coś stuka w jej hełm.

Podniosła wzrok. Zobaczyła spadające z nieba krople, wielkie krople powoli opadające wszędzie wokół niej. Kiedy uderzały w skafander, rozmazywały kurz osiadły na wizjerze.

Był to deszcz, pierwszy deszcz na Marsie od miliarda lat.

Słońce zionęło ogniem na wszystkie krążące wokół niego dzieci.

Zwrócona ku Słońcu powierzchnia Merkurego uległa stopieniu i kratery tak stare jak sama planeta zamieniły się w morza magmy. Wenus straciła znaczną część gęstej atmosfery. Gdyby nie tarcza, taki sam los mógł spotkać Ziemię. Pokryte lodem księżyce Jowisza zostały stopione do głębokości kilku kilometrów. A w wyniku dziwnej i wyjątkowej tragedii pierścienie Saturna złożone z kawałków lodu wyparowały.

Natomiast na Marsie wulkany uśpione od stu milionów lat zaczęły się budzić. Czapy lodowe na biegunach, stanowiące cienką warstwę zestalonego dwutlenku węgla i lodu, szybko uległy sublimacji. A teraz padał deszcz. Helena przeszła jeszcze kilka kroków, patrząc na marsjański deszcz padający do pogrążonego w cieniu wnętrza kanionu.

Jeden z jej kolegów zaczął w podnieceniu relacjonować swoje odkrycie.

— Znalazłem statek! I to jaki! Wygląda jak zewłok wyrzuconego na brzeg wieloryba. Jest pokryty chińskimi napisami. Ale w kadłubie ma rozdarcie szerokie jak rzeczna dolina. Musiał zdrowo walnąć…

Helena słuchała rozmów swych towarzyszy przez cały długi dzień. Zgłaszała się w ustalonych odstępach czasu, ale postanowiła nie mówić, co się jej przytrafiło, przynajmniej na razie. Teraz stała i słuchała głosu kolegi, którego już nigdy nie zobaczy.

— Chwileczkę. Wchodzę do statku, uważając, aby nie zawadzić o ostre krawędzie… Och. Och, wielki Boże.

Na statku było ponad stu ludzi. Byli to wyłącznie młodzi mężczyźni i kobiety, w tym także piloci. Ładunek statku obejmował nadmuchiwane namioty, mechaniczne koparki, rozsadniki hydroponiczne. Zamiar był jasny. Chińczycy planowali to już od pięciu lat. Do tego celu wykorzystali wszystkie ciężkie transportowce zamiast uczestniczyć w budowie tarczy. I w taki sposób chcieli zagwarantować, że jakaś część ich kultury przetrwa burzę słoneczną.

— Jednak chińska inwazja Marsa nie powiodła się… Byli tak blisko. Zastanawiam się, jakimi byliby sąsiadami.

Helena przypuszczała, że byliby ze wszystkimi w dobrych stosunkach. Z tej perspektywy Chiny były bardzo daleko, równie daleko jak Eurazja i Ameryka. Tutaj byłeś po prostu człowiekiem. Czy raczej Marsjaninem.

Spojrzała na Słońce. Już prawie zachodziło; otaczało je postrzępione halo powietrza wypełnionego pyłem i niezwykłe deszczowe chmury. Znała przewidywany scenariusz: burza słoneczna powinna teraz ucichnąć, ale coś w wyglądzie zachodzącego Słońca ją zaniepokoiło, jak gdyby jeszcze miała nastąpić jakaś okropna niespodzianka.

Pył pod jej stopami poruszył się. Spojrzała w dół.

Pośród padających kropel deszczu coś wydobywało się z ziemi. Było nie większe niż jej palec i przypominało pokryty skórą kaktus. Miało półprzezroczyste fragmenty — to okienka do wychwytywania światła słonecznego, pomyślała — aby nie tracić ani kropli cennej wilgoci. I było zielone — pierwsza zieleń, jaką ujrzała na Marsie.

Serce zabiło jej mocniej.

Podczas swego długiego wygnania załoga Aurory na próżno poszukiwała śladów życia na Marsie. Odbyli nawet ryzykowną podróż do bieguna południowego, gdzie odszukali najstarszą, najzimniejszą, nienaruszoną od milionów lat zmarzlinę na Marsie, w nadziei że znajdą uwięzione w niej i zachowane mikroorganizmy. Ale i tam nie znaleźli niczego. Takie epokowe odkrycie z pewnością sprawiłoby, że ich wieloletni pobyt z dala od domu byłby wart zachodu; fakt, że nie znaleźli niczego, stanowił ogromne rozczarowanie.

A teraz to wynurzało się z ziemi przed jej oczyma.

Poczuła bolesny ucisk w klatce piersiowej. Nie musiała spoglądać na monitory, aby zrozumieć, że jej skafander zaczyna wysiadać. Do diabła ze skafandrem; zamierzała złożyć raport o swoim odkryciu. Pośpiesznie włączyła zainstalowaną na hełmie kamerę i pochyliła się nad małą roślinką.

— Aurora, tu Helena. Nie uwierzycie, ale…

Korzenie rośliny były zagrzebane głęboko w zimnym, kamienistym gruncie Marsa. Roślina nie potrzebowała tlenu, ponieważ jej metabolizm był oparty na wodorze uwalnianym podczas wolno przebiegających reakcji w skałach wulkanicznych zawierających śladowe ilości lodu. W ten sposób roślina ta przetrwała miliony lat. Podobnie jak zarodnik czekający pod piaskiem ziemskiej pustyni na krótkie wiosenne deszcze, ta cierpliwa mała roślina czekała całe eony, aż powrócą deszcze, by mogła ożyć.

46. Wstrząs następczy

Łańcuch zdarzeń, mający początek kilka tysięcy lat temu, dobiegał końca. Oczywiście burza słoneczna stanowiła marnotrawstwo energii, ale nie tak wielkie, do jakiego pewnego dnia mogłaby doprowadzić ludzkość, gdyby udało jej się zarazić gwiazdy.

Burza słoneczna minęła. Chociaż względnie regularne dotąd cykle aktywności Słońca będą zakłócone jeszcze przez wiele dziesięcioleci, uwolnienie wielkiej ilości energii podziałało oczyszczająco i destabilizacja jądra ustąpiła. Wszystko odbyło się tak, jak przewidywały niezwykle dokładne matematyczne modele zachowania się Słońca opracowane przez Eugene’a Manglesa.

Ale modele te nie były, bo nie mogły być, doskonałe. I zanim ten długi dzień dobiegł końca, Słońce zgotowało swym udręczonym dzieciom jeszcze jedną niespodziankę.

* * *

Atmosferę Słońca kształtuje niezwykle potężne pole magnetyczne, w sposób który nie ma analogii na Ziemi. Korona, zewnętrzna część atmosfery Słońca, składa się z gazu, który układa się jak płatki kwiatu i rozciąga się na odległość wielu promieni gwiazdy. Eleganckie łuki wyładowań koronalnych są kształtowane właśnie przez pole magnetyczne. Wyładowania te są bardzo jasne — to owe wytryski plazmy, które widać wokół Słońca podczas jego zaćmienia — ale są one tak gorące, tak naładowane energią, że maksimum ich promieniowania leży nie w zakresie światła widzialnego, lecz w dziedzinie promieniowania X.

Tak jest w normalnych warunkach.

Kiedy burza słoneczna ucichła, jeden z takich wytrysków plazmy nastąpił bezpośrednio nad aktywnym obszarem znajdującym się w epicentrum burzy. Tak jak gigantyczna niestabilność, która go zrodziła, wytrysk był ogromnych rozmiarów, jego podstawa rozciągała się na przestrzeni wielu tysięcy kilometrów, a on sam sięgał tak daleko, że jego pierzaste brzegi obejmowały orbitę Merkurego.

Rurki przepływu u jego podstawy wnikały głęboko do wnętrza Słońca i zakrzywiały się, tworząc jakby jamę. Wewnątrz niej zostały uwięzione miliardy ton niezwykle gorącej plazmy — prawdziwa katedra pola magnetycznego i plazmy. A kiedy burza ucichła, katedra ta zaczęła się zapadać.

Kiedy zawalił się jej „strop”, potężne rzeki energii magnetycznej runęły na uwięzioną masę plazmy, która zaczęła się unosić z powierzchni Słońca. Na początku poruszała się powoli, ale kiedy pole magnetyczne zmalało, plazma nabrała przyspieszenia, jak kamień wyrzucony z procy. Wyrzucona chmura, będąca plątaniną plazmy i linii pola magnetycznego, była bardzo rozrzedzona, rzadsza niż najlepsza próżnia osiągalna na Ziemi. Ale istotne znaczenie miała nie jej gęstość, lecz energia. Niektóre cząstki, które zawierała, zostały przyspieszone do prędkości bliskiej prędkości światła. Były niczym młot.