Nie wiem jak moi koledzy z roku, ale ja ślubując celibat uczyniłem to w jakimś sensie w sposób nie do końca świadomy (a więc zgodnie z nauką Kościoła – nieważny). Żyjąc od 19-tego roku życia w zamkniętym środowisku i obracając się niemal wyłącznie w kręgu spraw związanych z Kościołem – nie miałem okazji doszukiwać się u siebie pragnień związanych z małżeństwem czy założeniem rodziny.
Patrząc po latach na zdjęcia z uroczystości w Pabianicach widzę twarze i oczy moich braci – tak samo ufne i nieświadome jak moje.
Wspomniałem już wcześniej o stanowisku dziekana ogólnego. Funkcję tę dzierżył diakon wybrany w tajnych wyborach przez wszystkich kleryków i zatwierdzony przez przełożonych. Na tych samych wyborach, które odbywały się przed wakacjami, (kandydaci byli wtedy na 5-tym roku) wybierano również dziekana ogólnego gospodarczego i sacelana tj. opiekuna kaplicy. O ile funkcja dziekana ogólnego miała charakter reprezentacyjny i sprowadzała się zazwyczaj do odczytania kilku zdań „w imieniu kleryków”, to dwa pozostałe stanowiska łączyły się z konkretną pracą, obowiązkami i odpowiedzialnością. W czasie wyborów kilku kleryków zgłosiło moją kandydaturę na dziekana ogólnego gospodarczego, podając w uzasadnieniu moją rzekomą operatywność, zdolności organizacyjne i umiłowanie czystości. Wybrano mnie niemal jednogłośnie na to stanowisko, a przełożeni wybór zaaprobowali.
Miałem wiec, oprócz pisania pracy magisterskiej, sporo zajęć przez ostatni rok studiów. Do moich obowiązków należał m.in. – ogólny nadzór nad czystością i porządkiem w seminarium oraz organizowanie ludzi do prac, np. liczenia i układania pieniędzy po zbiórkach itp. Na każdym roku był tzw. kursowy dziekan gospodarczy. Wszyscy oni podlegali mnie i na moje polecenie wyznaczali kleryków na swoim roku. Pod nieobecność lub w przypadku niedyspozycji dziekana ogólnego, zastępowałem go na różnego rodzaju imprezach. Co do prac fizycznych wykonywanych przez kleryków w seminarium i poza nim – miały one rozmaity charakter i były na porządku dziennym. We Włocławku klerycy przede wszystkim rozładowywali kontenery z darami oraz pracowali na seminaryjnych areałach przy pracach polowych. Przy ich ogromnej pomocy wybudowano także nowy gmach uczelni. W Łodzi na szczęście nie było już problemów z darami, które w latach 90-tych przestały prawie przychodzić. Najwięcej pracy było przy zwożeniu plonów, którymi wiejskie parafie obdarowywały seminarium, a także przy rozładunku cegieł na dom księży emerytów i ogromne łódzkie świątynie. Moja funkcja dziekana gospodarczego łączyła się też z przywilejem, otóż wspólnie z sacelanem mieszkaliśmy w dość dużym pokoju na uboczu. Mieliśmy swoją łazienkę z prysznicem i wc. Poza „ustawowymi” obowiązkami miałem też inny, który był najbardziej wyczerpujący, ale dawał też dużo satysfakcji.
Naprzeciwko naszego pokoju było mieszkanie byłego wieloletniego rektora seminarium, który od kilku lat leżał sparaliżowany w łóżku. Ksiądz Infułat Woroniecki mimo podeszłego wieku (ponad 80 lat) i nieuleczalnej choroby zachował dobry humor i był prawdziwą skarbnicą wiedzy o Łódzkim Kościele. Od jego łóżka do naszego pokoju był przeciągnięty przewód, który u nas kończył się elektrycznym dzwonkiem. Ksiądz rektor miewał okropne bóle o różnych porach dnia i nocy i często korzystał z dzwonka. Konsekwencją mojego ciągłego zabiegania było zaniedbanie pracy naukowej. Od czwartego roku studiów uczęszczałem na seminarium z prawa kanonicznego. Promotorem mojej pracy magisterskiej był obecny rektor – ksiądz dr. Pękalski – wspaniały człowiek i kapłan z wielkim poczuciem humoru. Tematem mojej pracy był katechumenat – instytucja pierwotnego Kościoła, przygotowująca kandydatów do przyjęcia chrztu. Mniej więcej w połowie szóstego roku ogłosiłem wszem i wobec obłożną chorobę. Zamknąłem się na miesiąc w pokoju (wychodziłem tylko do ks. Infułata). Jedzenie donosił mi współmieszkaniec. Po miesiącu praca magisterska była już gotowa, a niedługo potem obroniłem ją na 4+ w Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie.
Będąc po pierwszych święceniach w Seminarium Łódzkim można było pozwolić sobie na głęboki oddech. Byliśmy jedną nogą w kapłaństwie, a wielu traktowało nas już jak pełnoprawnych księży. Mogliśmy pozwolić sobie np. na wykłady połączone z luźną dyskusją i wymianą zdań. Powszechnie wiadomo, jak wielu wiernych nie zgadza się z pewnymi naukami Kościoła dot. antykoncepcji, zapłodnienia in vitro czy rozwodów. Mało kto wie natomiast, że jeszcze w większym stopniu nie zgadzają się z nimi sami księża (choć je przekazują). Niektóre fragmenty doktryny napotykają na oponentów już w seminarium, wśród kleryków. Osobiście nie zgadzam się z kilkoma naukami odnoszącymi się do moralności chrześcijańskiej i mam zastrzeżenia co do uzasadnienia kilku innych. Dla przykładu, jednym z podstawowych uzasadnień dogmatu mówiącego o Jezusie jako o jedynym Synu Maryi jest stwierdzenie, iż gdyby miała Ona więcej dzieci uwłaczałoby to Jej godności, a także godności samego Jezusa. Nie sądzę, że dla Jezusa byłoby poniżające to, iż urodził by się jako pierworodny, ale nie jedyny z prawowiernego małżeństwa. Często w węższym gronie dyskutowaliśmy o naszych różnych wątpliwościach co do wpajanej nam doktryny. Nie było jednak wielu odważnych, którzy chcieliby polemizować z profesorami. Ja zdobyłem się na taką polemikę będąc już diakonem. Była to dyskusja z wykładowcą świeckim, występującym czasami w telewizji, utytułowanym prof. seksuologii p. Włodzimierzem Fijałkowskim, który zawsze reprezentuje linię ściśle kościelną. Profesor miał wykłady z naszym kursem na temat naturalnych metod zapobiegania ciąży oraz płciowości w ogóle. Mówiliśmy o metodach antykoncepcji niedopuszczalnych z punktu widzenia moralności chrześcijańskiej. Wszyscy są zgodni co do tego, że antykoncepcja w niektórych przypadkach jest wręcz konieczna. Zrozumiałe jest również negatywne stanowisko wobec metod antykoncepcyjnych polegających na zniszczeniu zapłodnionej komórki jajowej, nie mówiąc już o samej aborcji. Mnie i moim kolegom nie trafiło jednak do przekonania postawienie znaku równości pomiędzy wszystkimi środkami zapobiegania ciąży odrzucanymi przez Kościół. Ja wziąłem w obronę prezerwatywę, która nie dopuszcza do samego zapłodnienia. Biorąc pod uwagę jej niską cenę i zawodność metod naturalnych wydaje się być ona jakimś rozwiązaniem, tym bardziej, że zapobiega przed AIDS. Profesor Fijałkowski był oburzony moją nieprawomyślnością. Jedynym jego argumentem było jednak tylko to, że prezerwatywa jest czymś „sztucznym i nienaturalnym” oraz że – „zabrania tego Kościół”. Może nie wiedział, iż Kościół to ludzie, a ludzie się zmieniają tak, jak Warunki w których żyją. Ciekawe co by powiedział ten naukowiec, gdyby był ojcem wielodzietnej rodziny, a połowa z jego niedożywionych i niechcianych dzieci pochodziłaby ze stosowania naturalnych metod zapobiegania ciąży zalecanych przez Kościół. Zgodnie z argumentacją profesora należałoby również potępić wszelkie „sztuczne” substancje i „nienaturalne” metody ratujące ludzi, np. lekarstwa, sztuczne zęby, zastawki serca, nerki, protezy itp.