Выбрать главу

Ktoś mógłby powiedzieć, że nie dziwi go stanowisko byłego księdza. Zapewniam Was jednak, iż ogromna większość waszych duszpasterzy (w tym moi kursowi koledzy) jest podobnego zdania. W Kościele hierarchicznym nie ma niestety miejsca na indywidualne interpretacje i przemyślenia, a tym bardziej na dyskusje o dogmatach, które są niepodważalne. Jest bardzo uciążliwe i bolesne – głosić przez całe życie to, z czym się człowiek nie zgadza i co chciałby zmienić, a tego zrobić nie może. Równie uciążliwa i bolesna jest bezsilność kapłanów wobec celibatu, który negują, a w którym muszą żyć jeśli chcą być kapłanami. Gdyby ktoś szukał w tej książce powodów mojego odejścia z kapłaństwa to właśnie znalazł aż dwa z nich.

Seminarium Łódzkie, mimo iż było o wiele bardziej normalne od włocławskiego, nie mogło ustrzec kleryków przed zachowaniami typowymi dla zamkniętego środowiska męskiego. Myślę tu o zachowaniach homoseksualnych. W ciągu trzech lat pobytu w Łodzi miałem okazję obserwować rozwój klasycznego, w warunkach seminaryjnych, homo – uczucia, które miało swój epilog za ścianą mojego pokoju. Jeden z moich kolegów z roku – Stasiu zaprzyjaźnił się z młodszym o dwa lata Marcinem, który pochodził z samej Łodzi. Początki przyjaźni chłopców były, jak to bywa w takich przypadkach – bardzo niewinne. Ponieważ rodzice Staszka mieszkali na drugim końcu Polski – chłopak bywał częstym gościem w domu Marcina, tym bardziej, że ten ciągle go zapraszał. Staszek przez kilka lat przywiązał się do młodszego kolegi i jego rodziny, ale zachowywał się powściągliwie do samego końca. Tymczasem Marcin nie widział świata poza Staszkiem. Chciał przebywać ciągle i tylko z nim. Kupował mu drogie prezenty, kwiaty, fundował bilety do kina i teatru. Wyręczał Staszka we wszystkich obowiązkach: sprzątał mu pokój, pomagał zbierać materiały do pracy magisterskiej itd. Mój kolega chyba zbyt późno zauważył, że sprawy zaszły za daleko albo po prostu była mu na rękę taka pomoc i „opieka”. W końcu jednak zaczął stopniowo odsuwać się od Marcina, co ten strasznie przeżywał. Pewnego wieczoru zelektryzował mnie łomot rzucanych przedmiotów i dźwięk tłukącego się szkła, dobiegający zza ściany. Pobiegłem sprawdzić co się dzieje. Zobaczyłem Marcina, który demolował pokój Staszka – łamał krzesła, rozbijał wazony, rzucał książkami. Staszek próbował go powstrzymać, ale Marcin dostał szału. Wykrzykiwał przy tym, że Staszek go odtrąca i ignoruje, podczas gdy on gotów jest zrobić dla niego wszystko. Próbowałem uspokoić desperata, chociaż było mi go bardzo żal. W tym czasie Stanisław wybiegł z pokoju, a za chwilę wrócił z prorektorem. Marcin był załamany i zrezygnowany. Łamiącym się głosem, ze łzami w oczach powiedział przełożonemu, że jest mu wszystko jedno i że nie ma po co żyć bo Stasiu go już nie chce, a on Stasia kocha. Sytuacja była tragikomiczna. Ksiądz wicerektor zachował jednak stoicki spokój. Zaprowadził Marcina do siebie na rozmowę. Wkrótce chłopak musiał opuścić seminarium.

Świecenia kapłańskie zbliżały się wielkimi krokami. Po obronie pracy magisterskiej pozostało mi tylko drukowanie zaproszeń. W tym czasie bardzo dużo się modliłem i mobilizowałem do zadań, które miały mi zostać niedługo powierzone. Przed świeceniami czekały nas jeszcze prywatne rozmowy z arcybiskupem (odkąd Diecezja Łódzka stała się archidiecezją), przełożonymi i ojcem duchownym odpowiedzialnym za naszą formację wewnętrzną. Pierwsza kolejka ustawiła się przed mieszkaniem „ojczaszka”. Był to dobroduszny, trochę flegmatyczny człowiek ok. sześćdziesiątki. Podobno wewnątrz miał naturę choleryka, ale nigdy tego nie doświadczyłem. Rozmowa z ojcem była objęta tajemnicą. Tematem jej, jak się później zorientowaliśmy, była pokora i posłuszeństwo. Czekając na swoją kolej, widziałem posępne i załamane oblicza wychodzących kolegów. Ojciec Świątek znany był ze swojego radykalizmu i ortodoksyjnej postawy. Rozmowa z nim była jedną z tzw. rozmów dopuszczających do świeceń. Wszedłem więc do środka z duszą na ramieniu. Wyszedłem po kilkudziesięciu minutach posępny i załamany jak inni. Okazało się, że żaden z nas nie został dopuszczony do święceń, ale „ojczaszek” dał nam kilka dni na przemyślenia, po czym mieliśmy przystąpić do poprawki Ponieważ rozmowę nie obejmowała tajemnica spowiedzi, przedstawię pokrótce jej treść i wymowę. Ojciec dał każdemu z nas pod rozwagę kilka takich samych przykładów. Pierwszy z nich dotyczył prywatnego objawienia. „Załóżmy – mówił ojciec Świątek – że objawiła ci się Matka Boska albo Pan Jezus. Otrzymałeś jakieś posłanie czy misję do spełnienia. Oczywiście jedziesz z tym od razu do swojego biskupa, a on mówi ci, że to wszystko jest przewidzeniem i nakazuje nikomu nic nie mówić co robisz?” Druga historia była już bardziej realna. „Przypuśćmy, że założyłeś (oczywiście za zgodą biskupa) jakieś stowarzyszenie modlitewne czy charytatywne, które w krótkim czasie wydało wspaniałe owoce. Widzisz na własne oczy ludzkie przemiany i nawrócenia. Nagle biskup odwołuje swoją zgodę, każąc ci zaprzestać działalności co robisz?” Inny przykład dotyczył posłuszeństwa proboszczowi „Dajmy na to, że w swojej parafii skupiłeś wokół Kościoła masę młodzieży. Zorganizowałeś ją w oazę, czy też inną organizację kościelną. Młodzież staję się lepsza, nawraca się, jest rozmodlona. W tym momencie wkracza proboszcz zakazując np. jakichkolwiek zgromadzeń młodych ludzi – co robisz?”

W każdym powyższym przypadku należało bezwzględnie i natychmiast, bez prawa do polemiki, podporządkować się woli przełożonego. Takie ślepe posłuszeństwo wobec wyższego w hierarchii odnosi się do każdej bez wyjątku sprawy i problemu. Jest to główne spoiwo trzymające Kościół Katolicki w jedności. Przez sześć lat słyszeliśmy wszystko o posłuszeństwie i pokorze, ale gdzie w tym wszystkim miejsce dla własnej inicjatywy i postępu? Po kilku dniach wyniki – 3:0 i 2:1 dla ojca – poprawiliśmy na naszą korzyść. Ostatnie rekolekcje poprzedzające święcenia kapłańskie nasz rocznik odbył w Szczawinie – małej wiosce pod Zgierzem, gdzie Siostry Służebniczki miały swój dom zakonny. Rekolekcje prowadził redaktor naczelny „Niedzieli” – ks. dr Ireneusz Skubiś. Byliśmy już wtedy podekscytowani święceniami. Myślę, że wielu spośród nas dopiero tam zaczęło na poważnie myśleć o tym, co się wydarzy za parę dni. Wynikało to z naszej długiej i szczerej rozmowy przy ognisku, ostatniego wieczoru. Mieliśmy po 25 – 26 lat, ale ciągłe przebywanie w „szkole” sprawiło, że nasze zachowanie i sposób myślenia był ciągle niepoważny, a chwilami wręcz dziecinny. Jednak tego jednego wieczoru wszyscy byli skupieni; nic dziwnego – następnego dnia mieliśmy przyjąć z rąk arcybiskupa święcenia czyniące nas kapłanami na wieki! Nasza rozmowa szybko zeszła na temat życia, które nas czeka – celibat, samotność, niezrealizowane ojcostwo. Dopiero wszystkich naraz zatrwożyła ta wizja, z którą każdy z osobna zdawał się zgadzać już od dawna. Jeden z kolegów, znany kawalarz, powiedział: „wiecie, od sześciu lat nie pocałowałem żadnej dziewczyny i to wydaje się oczywiste – byłem klerykiem zamkniętym w seminarium. Ale kiedy uświadomię sobie, że nie mogę tego zrobić do końca życia – wydaje mi się to głupie i nierealne. W imię czego?! Czy Jezus rzeczywiście wymaga od nas aż takich ofiar?!”

Zapewne wielu ludzi zastanawia się – kim są ci młodzi chłopcy decydujący się na sześć lat odosobnienia, a później na życie w samotności – bez żony, potomstwa, własnego domu? Co nimi kieruje? Jakie idee i cele im przyświecają? Czy ich intencje są zawsze szczere? Na takie pytania nie sposób jest odpowiedzieć jednoznacznie i schematycznie. Niemożliwe jest przeniknięcie ludzkich myśli, nie mówiąc już o tym, że każdy człowiek jest niepowtarzalny. Ocena innego człowieka, w celu zaszufladkowania go (bo tak jest najłatwiej), jest zawsze – mniej lub bardziej chybiona. Ja jestem jednak w tej dobrej sytuacji, iż mogę próbować odpowiedzieć na powyższe pytania w oparciu o własne, sześcioletnie doświadczenie. Są to spostrzeżenia i przemyślenia zebrane w dwóch seminariach – dwóch środowiskach kleryckich, z których każde miało swoją specyfikę, choć wiele miały ze sobą wspólnego. Być może moje oceny wydadzą się komuś nazbyt przejaskrawione i tendencyjne. Zapewniam jednak, że nie występuję w roli tego, który patrząc wstecz na swoje najpiękniejsze lata życia, spędzone za kościelnymi murami – pragnie odwetu. Uważam, że okres seminaryjny jest w moim życiu, z jednej strony – jak gdyby wyjściem na pustynię, aby spotkać tam Boga, a z drugiej strony bardziej ludzkiej – oceniam te sześć lat jako wspaniałą przygodę, która dużo mnie nauczyła. Nie patrzę na ten czas, jak na ofiarę z kawałka życia albo jak na okres wyrzeczeń. Paradoksalne jest to, że będąc w izolacji od świata nauczyłem się lepiej rozumieć ludzi – i to nie tylko tych w czarnych sutannach. Jeśli zaś chodzi o nich – to widziałem ich przychodzących i wychodzących. Wielu zmienił ten czas i życie jakie wiedli. Wielu jednak pozostało takimi, jakimi byli w dniu złożenia papierów. Wydaje się więc, że o wartości wychodzących decyduje w dużym stopniu intencja, z jaką po raz pierwszy przekroczyli seminaryjne progi.