Выбрать главу

Zgodnie z nowym dekretem arcybiskupa – nowowyświęceni kapłani mieli w czasie wakacyjnych miesięcy, zastępować księży będących na urlopach. Wszystkie parafie objęte zastępstwami były na terenie samej Łodzi. Każdy z nas miał przydzielone dwa lub trzy punkty, w ciągu dwóch miesięcy.

Kiedy zjechałem na swoją pierwszą placówkę akurat kończyła się wieczorna Msza Św. Ksiądz Wiesław przywitał się ze mną wesoło. Powiedział, że zastępuję samego proboszcza, bo to on jest właśnie na urlopie. Stojąc w zakrystii, kątem oka dostrzegłem kolejkę ludzi przy konfesjonale. Poczułem, że zbliża się moja pierwsza spowiedź. „Czy to na nas czekają”? – spytałem niepewnie. „A, tak, tak lecimy” – odparł mój starszy kolega i już go przy mnie nie było. Ja poszedłem do drugiego konfesjonału na drewnianych nogach. Gorączkowo powtarzałem w myślach formułkę rozgrzeszenia. Dziewczyna, którą spowiadałem spytała mnie – czy dobrze się czuję. Nic dziwnego – sam nie mogłem poznać swojego głosu, a w dodatku zacząłem się jąkać. W czasie następnych spowiedzi stopniowo się opanowałem. Pamiętam, iż moim pierwszym i największym wrażeniem było uczucie wielkiego zażenowania. Czułem się niegodny wysłuchiwania i odpuszczania cudzych grzechów. Chociaż później nabrałem pewnej rutyny w spowiadaniu, to właśnie wrażenie towarzyszyło mi i pozostało do mojej ostatniej spowiedzi. Niestety, wielu księży traktuje spowiedź nieodpowiedzialnie, spłycając ją do kilku zdawkowych pouczeń i „odpukania”. Dziwią się później ludziom, iż ci spowiadają się cale życie jak dzieci pierwszokomunijne.

Ksiądz Wiesiu zaprowadził mnie do swojego mieszkania w ogromnej – nowej plebanii, którą wcześniej wziąłem za jeden z bloków. W porównaniu z małą, obskurną kaplicą – budynek parafialny był naprawdę imponujący. Podobno proboszczowi zabrakło już pomysłów na to, co w nim urządzić – tym bardziej, że on i drugi wikariusz mieli mieszkania gdzie indziej. Wiesiu zajmował niewielką część najwyższej kondygnacji, a mnie przypadł jeden z jego pokojów. Wspólnie zrobiliśmy sobie kawalerską kolacje, do której mój kolega wyciągnął „połówkę”. Był szczerze zdziwiony i zawiedziony kiedy usłyszał, że nie będę z nim pił. Po chwili, tym razem ja zbaraniałem gdy zobaczyłem jak Wiesiu stawia przed sobą butelkę i raz za razem sobie polewa. Tak było każdego wieczoru. Wiesław często zasypiał pijany przy stole i spał tak w ubraniu aż do rana. Mój starszy brat w kapłaństwie, mimo swojej miłej powierzchowności i sumienności w wykonywaniu obowiązków – cierpiał już wtedy na chorobę alkoholową. Na szczęście pił tylko wieczorami, kiedy go nikt nie widział. Nie zdobyłem się na rozmowę z nim na ten temat. Zapewne i tak nie odniosła by żadnego skutku. Jeszcze jako diakon brałem udział w odpuście parafialnym, w którym uczestniczył biskup Bohdan Bejze. Był on wtedy na przyjęciu, w gronie księży, mocno wstawiony. Brakowało mu jednak do stanu w jakim, każdego wieczoru, widywałem Wiesia. Wkrótce miałem się dowiedzieć i przekonać na własne oczy, jak wielkie spustoszenie wśród kleru robi alkohol.

Cała moja praca w parafii polegała na odprawianiu jednej Mszy dziennie, spowiadaniu w czasie drugiej Mszy oraz dyżurze w kancelarii. Wolny czas przeznaczałem na czytanie książek i wycieczki po Łodzi. Obiady gotowała nam miła, starsza kobieta, która później została moją dojeżdżającą (od czasu do czasu) gospodynią. W taki oto beztroski sposób spędziłem trzy tygodnie w Parafii Najświętszej Eucharystii w Łodzi.

Na kolejną placówkę zawiózł mnie Wiesiu swoim maluchem. Tym razem miałem zastępować wikariusza. Parafia M. B. Nieustającej Pomocy była o tyle ciekawa, że połowę jej mieszkańców stanowili chorzy umysłowo – pacjenci pobliskiego szpitala. Jednego z nich widziałem każdego ranka, jak przychodził pod plebanię i całował z namaszczeniem opony proboszczowego Opla Kadeta. Wielu pacjentów uczęszczało systematycznie do Kościoła, wykręcając przy okazji różne numery, np. jedna kobieta rozebrała się do naga przed ołtarzem, w czasie Mszy wykrzykując przy tym, że jest Matką Boską. Podziwiałem spokój i opanowanie proboszcza, który zawsze wiedział jak z humorem wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Filią parafii była kaplica na cmentarzu, gdzie w niedzielę odprawialiśmy Msze Święte. W tym czasie prowadziłem dwa pogrzeby na tzw. „Dołach”. Jest to jeden z największych cmentarzy w Europie. W jednej kaplicy, od rana do wieczora chowa się zmarłych dosłownie „maszynowo”. Na cały pogrzeb jest ok. 20 min.! Kiedy przeciągnąłem o kilka minut swoją ceremonię oberwało mi się od starszego kolegi Faktycznie – pod kaplicą czekała już kolejka „dwóch pogrzebów”.

Trzecia parafia była w samym centrum miasta. Młody proboszcz przymierzał się właśnie do budowy nowego Kościoła. Był to człowiek pełen serdeczności i entuzjazmu. Bardzo go polubiłem. Praca – jak wszędzie – Msza, kancelaria, spowiedź. Znalazłem czas, aby kupić sobie mój pierwszy w życiu samochód – używany Volkswagen Golf. Chciałem mieć samochód, który po prostu by mi się nie psuł. Do dzisiaj nie umiem nic zrobić przy aucie. Przydały się marki przywiezione z Niemiec i koperty z prymicji.

Przy końcu lipca ja i moi koledzy z roku mieliśmy spotkanie w kaplicy seminaryjnej z arcybiskupem, który wręczył każdemu z nas dekret na pierwszą, stałą placówkę duszpasterską. Podczas głośnego odczytywania przez pasterza nazwy miejscowości przyporządkowanej poszczególnemu kandydatowi – po reszcie przechodził pomruk zazdrości, westchnienie ulgi albo współczucia. Kiedy, wręczając mi dekret, arcybiskup powiedział – „parafia Rusiec” – wszyscy wybuchnęli tłumionym śmiechem. Kilku pokazało niedwuznacznie jaką część ciała mam sobie zakorkować. Po zakończeniu ceremonii, już na poważnie, składali mi wyrazy ubolewania i współczucia. Wkrótce miałem się przekonać na własnej skórze, co to wszystko miało znaczyć.

ROZDZIAŁ V PIERWSZA PARAFIA – ZDERZENIE Z RZECZYWISTOŚCIĄ

Po otrzymaniu dekretu – mojego pierwszego, kapłańskiego posłania – zostałem na długo sam w kaplicy. Dziękowałem Bogu za to, że mnie posłał do swojej owczarni. Na ten dzień czekałem przecież tak długo! Moja pierwsza parafia śniła mi się po nocach przez wszystkie lata studiów. Można powiedzieć, iż moich pierwszych parafian pokochałem już w seminarium. Modliłem się za nich. Klęcząc w kaplicy prosiłem Wszechmogącego, aby dał mi siłę i wytrwanie w służbie Jemu i Jego rusieckim wiernym. Pytałem się Jezusa – co mam zabrać na tę pierwszą misję? Co najbardziej mi się przyda? Odpowiedź nasunęła się natychmiast – Wiara, Nadzieja, Miłość. Zrozumiałem, nie po raz pierwszy, że te Trzy Cnoty Boskie są najważniejsze. Uświadomiłem sobie ich głębię i moc. Wiedziałem, iż czeka mnie niełatwe zadanie. Nie na próżno mówi się, że klerycy wiedzą pierwsi i najlepiej o tym, co dzieje się w diecezji. Każda parafia ma swoją łatkę, a każdy proboszcz – wyrobioną opinię. Zawsze mnie to plotkarstwo denerwowało. Sam postanowiłem nigdy nie uprzedzać się do nikogo, a tym bardziej do całej społeczności. Być może dlatego tak mało wiedziałem o tym, co i za co może mnie spotkać w tzw. terenie. To i owo jednak docierało także do moich uszu.

Parafia Rusiec nie miała najlepszej opinii w diecezji. Wiązało się to zarówno z jej historią, jak i teraźniejszością. Sama nazwa Rusiec kojarzyła się wtajemniczonym przede wszystkim z buntem parafian przeciw proboszczowi i kurii biskupiej, który miał miejsce na początku lat 70-tych. O prawdziwych „zamieszkach w Ruścu” informowały nawet ówczesne środki masowego przekazu z TV włącznie. Te wydarzenia opiszę nieco później na podstawie kroniki parafialnej.

Drugim skojarzeniem w odbiorze parani była osoba jej aktualnego proboszcza ks. Jana Dupczyckiego, który miał opinię „panienki” i to w dodatku zmanierowanej. Żaden z jego wikariuszy (miał ich sześciu) nie zagrzał w Ruścu miejsca dłużej niż jeden rok, podczas gdy na innych parafiach ich koledzy „siedzieli” po trzy lata i dłużej. To był fakt, który mógł niepokoić, ale ja byłem pełen ufności. Rusiec był przecież placówką neoprezbiterską, tzn. że kierowano tam księży zaraz po święceniach. W sąsiednim Szczercowie neoprezbiterzy pracowali co prawda po kilka lat; co do Ruśca jednak – nie wierzyłem, że arcybiskup kierowałby co rok młodego księdza do parafii, gdyby ta faktycznie była tak trudna do przeżycia. Stawiając się w roli pasterza diecezji na pewno nie posyłałbym nowo-upieczonych, ideowych i pełnych zapału księży do proboszcza gorszyciela czy tyrana. „Ileż to nieprawdziwych, krzywdzących opinii krąży o Kościele i jego kapłanach” – powtórzyłem w myślach utarte, księżowskie powiedzenie i z otuchą w sercu wyszedłem z seminarium.