Выбрать главу

Od tamtego wydarzenia moje oziębłe kontakty z proboszczem stały się lodowate. Dla nas obydwu było już jasne, że dłużej ze sobą nie wytrzymamy, wielokrotnie starałem się do niego przełamać – niestety, bez wzajemności. Odkryłem, że od czasu do czasu przyjeżdżało do niego paru księży. Jednego z nich rozpoznałem jako powszechnie znanego wśród księży pederarastę. Po takich „cichych” wizytach swoich kolegów, ks. Jan bywał przez jakiś czas spokojniejszy, a czasami nawet miły.

Z ważniejszych wydarzeń przy końcu mojego pobytu w Ruścu należałoby wspomnieć o wizycie samego ks. arcybiskupa, który przybył na obchody 350-tej rocznicy utworzenia parafii. Arcypasterz zaszczycił nawet wizytą moją wikariatkę, gdzie rozmawialiśmy chwilę w cztery oczy. Dziwiłem się później sam sobie, iż nie potrafiłem przy tej okazji powiedzieć ani jednego słowa skargi na mojego przełożonego. Ten natomiast przybiegł za parę minut jakby obawiając się tej rozmowy. Miałem jednak chwilę satysfakcji, gdy w mojej obecności arcybiskup ostro skrytykował proboszcza za to, że nic nie robi w parafii – m.in. nie maluje świątyni i nie założył ogrzewania w wikariatce. „Jak można ciągle wszystko zwalać na innych!?” – podniósł głos arcypasterz. Ksiądz Jan bowiem za wszystko obarczał winą swoich poprzedników. Ja otrzymałem zapewnienie od szefa, że przeniesie mnie bliżej rodzinnych stron.

Opisywałem już wiele razy moje podejście do ks. Jana Dupczyckiego oraz sposób w jaki go odbierałem. Faktem jest, iż wiele razy doprowadzał mnie do białej gorączki, a czasami wręcz do rozpaczy. Był moim pierwszym proboszczem i zaraz na początku mojej posługi kapłańskiej podeptał wiele ideałów, które zachowałem w seminarium. Pokazał mi swoim postępowaniem raczej ciemną stronę kapłaństwa, choć nie pozbawił nadziei, że jest również ta jasna – pozytywna strona i jej muszę szukać. Mówiąc szczerze było mi go żal. Był po prostu ulepiony z innej, niż większość ludzi, gliny. Ludzie go nie akceptowali, a on stał się wobec nich nieufny i agresywny. Szukał, jak każdy człowiek, miłości (choć w nieco innym wydaniu), a nie znajdując jej – popadł w przygnębienie i malkontenctwo. Jeśli dodać do tego księżowski styl życia jaki prowadził, można próbować przynajmniej częściowo go usprawiedliwić. Do dzisiaj mam przynajmniej czyste sumienie, iż każdego wieczoru w Ruścu modliłem się za niego. Prosiłem najczęściej o rozum i nawrócenie – ale się modliłem.

Tak oto upłynęło mi 11 miesięcy w parafii Rusiec. Do dzisiaj z wielką życzliwością wspominam jego mieszkańców. Z pewnością nie zasługują oni na niepochlebne opinie, które krążą na ich temat w łódzkim środowisku kościelnym. Kiedy po wakacjach zastałem na plebanii dekret arcybiskupa, nominację na nową placówkę – obok uczucia ulgi, a jednocześnie nadziei na przyszłość – odezwała się też we mnie nuta żalu i nostalgii za tym uroczym miejscem, które miałem opuścić.

ROZDZIAŁ VII KAPŁAŃSKI BUSINESS W ALEKSANDROWIE

Nową parafią, do której zostałem posłany był Aleksandrów jedno z miast-satelit Łodzi. Zgodnie z przyjętym zwyczajem pojechałem tam kilka dni wcześniej, aby przedstawić się nowemu proboszczowi, a przy okazji zrobić zwiad dotyczący mieszkania, okolicy itp. Okazało się, iż będę mieszkał w ogromnej plebanii, wybudowanej niedawno przy innym Kościele i w innej parafii. Parafia ta pod wezwaniem Świętego Rafała była tzw. parafią macierzystą, mnie zaś przydzielono do parafii Zesłania Ducha Świętego, która wyodrębniła się z tej pierwszej. Od plebanii, w której mieszkało jeszcze pięciu księży, miałem ok. 2 km do miejsca pracy – dużej kaplicy na ogromnym placu między dwoma nowymi osiedlami bloków. Świątynia była w stanie surowym, niedawno zadaszona. W ogóle cała parafia erygowana rok wcześniej, była w stanie organizowania się. Młody kościelny z dumą mówił, jak dużo pracy włożyli razem z proboszczem i ofiarnymi parafianami w budowę kaplicy, która powstała rzeczywiście w rekordowym czasie. Przy wykańczaniu obiektu pracowało akurat kilku ludzi. Przywitałem się z nimi, a przy okazji dowiedziałem się, iż kluczem do postępu wszelkich prac w parafii jest ks. proboszcz młody wiekiem i pełen zapału góral z Podkarpacia. Niestety ks. Jarema Trunkowski – mój nowy przełożony – przebywał akurat w Niemczech, dokąd pojechał po samochód. Na plebanii, przy aleksandrowskim rynku nie zastałem także ks. prałata Hedoniusza Bogackiego – proboszcza parafii Św. Rafała. Nie dostałem więc kluczy do mojego przyszłego mieszkania, ale gospodyni prałata zapewniała mnie, że jest ono piękne i czyste.

Odjechałem z Aleksandrowa co prawda niedoinformowany, ale pełen wiary i zapału przed nowym wyzwaniem.

Ponieważ w Ruścu okupiłem się trochę w meble, musiałem wynająć ciężarowy samochód i kilku ludzi do przeprowadzki. W dniu, w którym dokonują się zmiany w parafiach, tj. 30 sierpnia, proboszcz Jarema miał oczekiwać na mnie na plebanii z kluczami do mojego mieszkania. Kiedy zajechałem na miejsce z całym majdanem okazało się, że proboszcz dopiero co przyjechał z Niemiec i śpi po podróży. Gdy już zdołałem go dobudzić, przez godzinę szukał kluczy, a gdy w końcu otworzył mi drzwi mieszkania ogarnęła mnie czarna rozpacz. Ze środka buchnął odór zepsutego mięsa i stęchlizny. Po wejściu do środka zobaczyliśmy stosy (od podłogi po sufit) gazet, które zajmowały – oprócz starych, zepsutych mebli – większą część mieszkania. Wszystko przykrywała gruba warstwa kurzu. W kuchni zepsute mięso i wędliny dosłownie wylewały się z lodówki. Proboszcz, którego obowiązkiem było przygotowanie dla mnie mieszkania, wydawał się być tym wszystkim wielce zdziwiony. Mieszkanie składające się z dwóch pokoi, łazienki i kuchni – od ponad roku stało puste. Wcześniej zajmował je starszy kapłan – dziwak, będący rezydentem w miejscowej parafii. Księża w podeszłym wieku, na emeryturze, czujący się jeszcze na siłach – mogli pracować na parafiach jako rezydenci na przysłowiowe pół etatu. Ten starszy kolekcjoner gazet po paru latach takiej rezydentury, któregoś pięknego dnia wsiadł w pociąg i wyjechał „w świat” nie mówiąc nikomu ani słowa. Wracając do niezręcznej sytuacji – jedno było pewne – nie mogłem wprowadzić się na plebanię, a więc nie mogłem także pracować. Wynajęci ludzie znieśli z samochodu do piwnicy moje rzeczy, a ja ustaliłem z ks. Jarema, że wracam za trzy dni kiedy mieszkanie będzie puste i czyste.

Ten pierwszy dzień w nowej parafii trochę podkopał moją, i tak zachwianą, wiarę w proboszczów. Byłem podłamany tym bardziej, iż czekała mnie jeszcze przeprowadzka z piwnicy na drugie piętro. Ks. Jarema był tak zauroczony swoim nowym Passatem sprowadzonym bez cła – na parafię, że zdawał się nie zauważać żadnego problemu. „Pierwsze koty za płoty” – pomyślałem i po kilku dniach wróciłem do Aleksandrowa pełen otuchy. Wprowadziłem się w końcu do jednego pokoju (drugi był zagracony i zamknięty na klucz) i zacząłem nowe, wielkomiejskie życie księdza.

Zanim przejdę do opisu swojej nowej placówki, chciałbym najpierw scharakteryzować parafię w której mieszkałem i pozostałych lokatorów miejscowej plebanii. Macierzysta parafia Św. Rafała była kilkakrotnie większa od naszej, a jej cechą szczególną było to, iż miała dwie połączone ze sobą świątynie oraz proboszcza biznesmena – małego, grubego człowieczka o przenikliwym spojrzeniu. Jedno z drugim zresztą poniekąd się łączyło. Ksiądz prałat Hedoniusz Bogacki był prawdziwym człowiekiem czynu. Kiedy nastał w Aleksandrowie postanowił jak najszybciej dać upust swojej inwencji i geniuszowi. W krótkim czasie dostawił do boku już istniejącej świątyni – drugą większą. Tym sposobem na Mszach Św. część ludzi stała twarzą do ołtarza, a część – bokiem. Równocześnie z Kościołem, krewki proboszcz wybudował ogromną plebanię o wielkości dwóch połączonych bloków mieszkalnych. Wnętrza obiektów wyłożył marmurami i drewnem; w podziemiach wybudował garaże. Kupił sobie najnowszego mercedesa, a wszystkie te dobra ogrodził wysokim murem.