Powrócę jednak do mojego postanowienia, które podjąłem po rozmowie z prałatem, aby nie opuszczać mojej młodzieży i do drugiej decyzji, która zrodziła się w toku przemyśleń nad pierwszą – nie ugnę się pod naporem złych obyczajów w Kościele. Postanowiłem również nie drażnić zbytnio prałata i swoje spotkania z podopiecznymi przenieść poza plebanię. Nie chciałem opuszczać Aleksandrowa. Poznałem tu wielu wspaniałych ludzi, a przede wszystkim miałem ludzkiego proboszcza. Chociaż pracy na dwóch parafiach było więcej niż w Ruścu, a zarobki nie najlepsze, gotów byłem zostać tam jak najdłużej.
Samo życie w mieście różniło się bardzo od wiejskiego. Przede wszystkim była tu większa anonimowość, a sąsiedztwo wielkiej Łodzi stwarzało większe możliwości kulturalne i towarzyskie. To sąsiedztwo było mi osobiście bardzo na rękę, ponieważ po przyjeździe do Aleksandrowa rozpocząłem zaoczne studia doktoranckie na Akademii Teologii Katolickiej w Łodzi, na kierunku Katolicka Nauka Społeczna. Również praca duszpasterska w mieście była o tyle łatwiejsza, że wszędzie było blisko – do szkoły, chorego itp. Zupełnie inaczej wyglądała kolęda w blokach. Jak na złość jednak zimą skradziono mi samochód i wszędzie, a przede wszystkim do swojej kaplicy, jeździłem na rowerze.
Nasza świątynia pod czułym okiem proboszcza stawała się niemal z każdym dniem piękniejsza. Bardzo budowało mnie zaangażowanie i entuzjazm dużej grupy parafian, którzy sami, od podstaw tworzyli materialny i duchowy wizerunek nowej wspólnoty. Kilku, niemłodych już mężczyzn – emerytów i rencistów – regularnie, każdego dnia przychodziło nieodpłatnie do pracy przy kaplicy i plebanii. Zawstydzony ich poświeceniem i ofiarnością sam zacząłem pomagać przy cięższych pracach, np. przy zalewaniu stropu na plebanii. Nigdy nie zapomnę wspaniałej atmosfery, jaka towarzyszyła naszym wspólnym spotkaniom i pracom. Oczywiście byli i tacy parafianie – którzy przychodzili do kancelarii albo zakrystii, aby podokuczać księdzu lub skrytykować to i owo. Niektórzy, a tych przybywało, byli nastawieni nieufnie i wrogo. Z roku na rok w czasie kolędy, coraz mniej rodzin przyjmowało księży w swoich domach. Zjawisko to obserwowano we wszystkich parafiach. Kiedy w Boże Ciało wczesnym rankiem wykańczaliśmy ołtarze przylegające do bloków – w kilku przypadkach spotkaliśmy się z inwektywami i agresywnym zachowaniem tych, którzy chcieli się tego dnia wyspać, a hałas im przeszkadzał. W Uroczystość Wszystkich Świętych – zbierając z rozkazu prałata ofiary na cmentarzu – o mało nie zostałem zlinczowany przez rodzinę stojącą przy grobie, na który nieopatrznie nadepnąłem czubkiem buta. Słyszałem wielokrotnie o protestach ludzi mieszkających w pobliżu świątyń, którym przeszkadzał odgłos kościelnych dzwonów. Znamienne było to, że niemal wszystkie wrogie uczucia względem Kościoła, a w szczególności wobec księży, wyrażali ludzie deklarujący się jako wierzący. Ksiądz prałat jak zwykle i na nich miał wypróbowany sposób. Wszyscy księża pracujący w Aleksandrowie mieli obowiązek zgłaszania mu podobnych incydentów, a przede wszystkim ich autorów. Informacje były skrzętnie zapisywane w kartotece, a przy najbliższej okazji – skwapliwie wykorzystywane. Prędzej czy później podpadnięta osoba zjawiała się w kancelarii w związku z załatwieniem ślubu, chrztu czy pogrzebu. Najczęściej większa kwota ratowała z opresji i była uznawana jako pewne zadośćuczynienie za popełnione grzechy. Jedno, co trzeba oddać prałatowi, to jego skrupulatność w połączeniu z praktycznym podejściem do życia, w tym także do duszpasterstwa. W jego parafii niemal wszystko było „na kartki” – spowiedź, chrzest, ślub, bierzmowanie, obecność na Mszach Świętych dla dzieci i młodzieży itp. Niemożliwym było uzyskanie pozwolenia na ślub lub chrzest, jeśli brakowało choćby jednego z kilku świstków. Przed kolędą prałat wysyłał do każdego domu listę materialnych potrzeb i inwestycji, jakie prowadzi parafia. Dołączał do tego kopertę ze swoją pieczątką. Był to jeszcze jeden sposób na nieuczciwych „kolędowników”.
Podsumowując osobę ks. prałata Hedoniusza Bogackiego, który jawi się w tym rozdziale jako postać kluczowa, trzeba powiedzieć, iż jest on typowym przykładem na to, jak decydującą rolę w życiu i postawie kapłana odgrywa jego osobowość i cechy czysto ludzkie. Uważam, że po to aby być dobrym księdzem, trzeba wpierw być dobrym człowiekiem. Negatywne i pozytywne cechy charakteru kandydata do święceń są bez ograniczeń przenoszone do kapłaństwa; same święcenia (pierwsze czy drugie) nie spełniają funkcji oczyszczalni ścieków. Jeden z moich przełożonych w Seminarium Włocławskim – ks. prefekt K. Konecki powiedział kiedyś w przypływie szczerości, że wielkim sukcesem jest, jeśli ktoś przejdzie przez sześć lat uczelni duchownej i nie zepsuje się, wychodząc gorszym niż przyszedł. Jakiż jednak szok czekałby takiego idealistę na pierwszej parafii np. w Ruścu.
Jestem przekonany, że tacy kapłani jak ks. Bogacki, weszli na drogę powołania nie mając go w ogóle lub też wypaczyli je bardzo wcześnie. Na domiar złego wnieśli do kapłaństwa hedonistyczne i materialistyczne patrzenie na świat. Wielu z nich staje się z czasem autentycznymi ateistami – gorszymi od innych – bo najczęściej nie do odratowania. Prawdopodobnie ks. prałat chciał dobrze; nie posądzam go o zupełny brak dobrych intencji. To właśnie jego i jemu podobnych w pewnym sensie usprawiedliwia, a jednocześnie jest najbardziej tragiczne – że wierzą oni w swój własny „ideał” kapłaństwa. Większość biskupów i wielu proboszczów wyrosłych na latach osiemdziesiątych – kiedy to Kościół organizował Msze za Ojczyznę, heppeningi, manifestacje wiary i sprzeciwu wobec komunistycznej władzy – chciała dalej kontynuować taki model duszpasterstwa, oparty na pokazówkach, imprezach religijno-polityczno – patriotycznych i cieszyć oczy wielotysięcznymi, wiwatującymi tłumami. Tymczasem w zdrowo myślących środowiskach kościelnych panuje przekonanie, że właśnie lata osiemdziesiąte były dla Kościoła w Polsce latami straconymi, ponieważ w masówkach Kościoła tryumfującego brak było Boga i Ewangelii, a politykujący księża nie myśleli o dawaniu świadectwa wiary. Biskupi oburzają się dzisiaj na Labudę, Bujaka, Frasyniuka i innych, którzy przez lata stanu wojennego korzystali z opieki i pomocy księży, często nawet ukrywając się w zakonach czy na plebaniach. Niestety, ci światli ludzie poznawszy wówczas Kościół „od kuchni” – nie chcą mieć teraz z nim nic wspólnego.
Kiedy po powrocie z urlopu zastałem u proboszcza dekret kierujący mnie na inną parafię, nie zmartwiłem się zbytnio. Aleksandrów, w którym kwitł kapłański biznes – nie był najlepszym miejscem dla takich jak ja.