Stojący przy bufecie landszturmista z czarno-żółtą opaską, na której widniały inicjały “Feldpolizei”, na ramieniu, odstawił szklankę piwa.
– Ona jest nowa i nie nauczyła się jeszcze mówić po niemiecku. Zwróć się, kolego, do tej młodej, przy samowarze.
– Was wünschen sie, Herr Gefreiter (Co pan sobie życzy, panie frajter) – zapytała fertyczna bufetowa.
– Szklankę gorącej herbaty i coś dobrego do zjedzenia, panienko. – Mamy świeże parówki, ile?
– Te parówki są końskie czy ośle? Bufetowa pokazała wszystkie zęby.
– Prawdziwe wieprzowe, panie frajter! My tu, na Węgrzech, jeszcze koni nie jadamy.
– Z ręką na sercu?
– Z ręką na sercu. – Bufetowa położyła dłoń na rozdygotanym ze śmiechu biuście. – Zaraz widać, że pan z głodnego kraju przyjechał.
– Nie wierzę. Położyła pani rękę na prawym sercu – z powagą rzekł frajter.
– Więc kładę na lewym… wierzy pan teraz?
– Teraz wierzę i wobec tego zamawiam, młoda osobo, cztery pary z chrzanem, A zanim się zagrzeją, wypiję herbatę.
Łykając gorącą herbatę, ścigał oczyma bufetową.
Po kilku minutach postawiła przed nim dymiącą salaterkę z parówkami.
Frajiter wyjął z kieszeni portfel i położył banknot dziesięciokoronowy na ladzie.
– Płacę! A jeśli po tych parówkach coś złego mnie spotka, odziedziczy pani po mnie karabin i bagnet. Resztę odeśle pani do Lwowa.
– Pan Polak?
– Polak, królowo.
Bufetowa wydała mu resztę i oparła się łokciami o bufet.
– Daleko pan jedzie?
– Zależy od pani – odpowiedział zajadając frajter – jeśli mi pani powie, żebym został, żadna siła ludzka stąd mnie nie wyrwie.
– Czy każdej kobiecie jest pan taki posłuszny?
– Każdej z takimi oczami i ustami jak pani. Bufetowa spojrzała na niego zalotnie.
– Więc jeśli powiem, żeby pan został, zostanie pan? Nie boi się pan sądu?
– Sądu mógłbym, się wtedy obawiać, droga czarnulko, gdybym stąd wyjechał. Trzeba pani wiedzieć, że jestem tu przydzielony i teraz przyjechałem.
– No, przynajmniej jeden sympatyczny człowiek będzie w tej kompanii wartowniczej – oświadczyła bufetowa.
Frajter ze zdziwieniem spojrzał na nią swymi błękitnymi oczami.
– A pani skąd wie, że ja do kompanii wartowniczej?
– Pi… od razu można się domyślić. Jeżeli pan jest Polak, młody, zdrowy i przydzielają pana do nas, to jest pan bezwarunkowo politycznie podejrzany. Zgadłam?
– Ale z pani detektyw, no, no! Rzeczywiście, jestem “P.V.” A skąd pani tak wszystko odgaduje?
– Ja bym czego nie wiedziała? Dwa lata już tu jestem. I powiem panu, że będzie pan tu miał niezgorsze towarzystwo w tej kompanii wartowniczej. Same łobuzy.
– Ślicznie! Czy wyglądam na takiego łobuza?
– Ależ nie! Przeciwnie! Większej bandy huncwotów nie znajdzie pan jak Węgry długie i szerokie. Sami politycznie podejrzani.
Bufetowa dobrze widać znała miejscowe stosunki wojskowe, wbrew wszelkim ostrym, jawnym i tajnym, rozkazom Naczelnego Dowództwa, i mówiła o tym z całą swobodą.
– Cieszę się z pańskiego przybycia. Będzie przynajmniej jeden sympatyczny człowiek – powiedziała raz jeszcze. Frajter spojrzał na nią wyraziście.
– Czy pani to mówi szczerze, czy też po to, żebym zjadł więcej parówek?
– No, wie pan… Jak tak można? Widać, że pan o mnie jeszcze nic nie słyszał. Ja nigdy nie mówię niczego na wiatr. I powiem panu jeszcze, że… że nie z każdym tak rozmawiam jak z panem. – Niech się pani nie gniewa, tak sobie to powiedziałem. – Wyciągnął do niej dłoń. – Zgoda?
Bufetowa pogroziła mu palcem, kiedy krzepko uścisnął jej rękę.
– Za szybko się pan spoufalił.
– Taki już jestem. Ale spoufalam się tylko z tymi, którzy mi się bardzo podobają. Z tą czarną nie mógłbym tak swobodnie i szczerze rozmawiać.
– A czemuż to?
– Przede wszystkim nie podoba mi się, a po wtóre nie rozumie po niemiecku…
– Ach, wy Polacy! Umiecie zawracać głowy.
– Zdążyła się już pani o tym przekonać?
– Był tu jeden pisarz z komendy dworca, ale… – bufetowa westchnęła – żonaty.
– Bałwan! I przyznał się pani do tego? Ja, żebym był trzy razy żonaty, rzuciłbym wszystko dla pani jednej.
– No, no.
– Mam nadzieję, że będziemy się widywali często. – Frajter odsunął salaterkę. – Będę do pani zachodził na pogawędkę, bardzo przyjemnie się z panią rozmawia.
– Jeśli pan chce przychodzić, to tylko bez kolegów, dobrze? Ale, ale… niech pan zdejmie czapkę, dobrze? Na chwilę… Frajter ze zdziwieniem podniósł brwi do góry i zdjął czapkę.
– Dziękuję! Ma pan taki kolor włosów, jaki lubię. Do widzenia!
Kiwnęła mu wesoło ręką i z uśmiechem odeszła na drugi koniec bufetu, i gdzie apatyczna Madziarka słuchała niemieckiego wymyślania jakiegoś żołnierza.
– Rezolutna szelma – mruknął frajter wkładając czapkę i ruszył do swoich bagaży. Włożył na ramiona plecak, ujął karabin W rękę i rzuciwszy dziewczynie całusa w powietrzu wyszedł na peron.
Przed drzwiami komendy dworca ostukał trzewiki o próg, poprawił ładownicę, sprawdził, czy wszystkie guziki są zapięte, i zapukał.
Z wnętrza huknęło donośne: Herein! (Wejść!).
Wszedł, zaniknął za sobą drzwi i rozejrzał się.
Przy małym piecyku żelaznym siedział pod ścianą żołnierz w koszuli i naprawiał mundur.
Frajter przepatrzył szybko wszystkie kąty.
– Całe Bahnhofskommando to ty i ten piec, He? Żołnierz położył bluzę na kolanach.
– A tobie do ostemplowania parszywego dokumentu podróży kto jest potrzebny? Arcyksiążę?
– Tylko mnie nie tykaj, pfajfendeklu! Frajter jestem. Żołnierz odwinął kołnierz trzymanej na kolanach bluzy í pokazał naszytą gwiazdkę.
– Jestem taka sama ekscelencja, jak ty! Czego chcesz? Przybyły postawił karabin pod ścianą.
– Ostempluj mi dokument. Przyjechałem teraz.
– Na stałe?
– Przydzielony jestem do kompanii wartowniczej. Pisarz wziął w rękę dokument.
– P. V.?
– Jawohl. (Tak jest).
Pisarz skinął głową, przyłożył pieczęć na dokumencie i podpisał się, po czym zwrócił go frajtrowi.
– A masz ty prawo podpisywać “w zastępstwie”? Pisarz popatrzył na przybyłego z pogardliwym współczuciem i splunął.
– Nie, nie mam prawa. A kto ci podpisze, niedojdo? Pułkownikom podpisują i nic, a tu się frajter stawia.
– Bahnhofskommandanta tu nie ma?
– A on tu na co potrzebny, jeżeli ja jestem? Żłopie pewnie wino w jakiejś knajpie.
– Nieźle tu u was służba idzie.
– Niczego sobie. Masz co zapalić? Dawaj, kolego. Jak wynikło z nawiązanej rozmowy, frajter miał rzeczywiście do wszystkiego prawo, gdyż cały personel komendy dworca, składający się z lejtnanta, feldfebla i ordynansa, był nieobecny.
– Ja mam, bracie, służbę na zmianę z feldfeblem. Razem tośmy się jeszcze nie spotkali – opowiadał pisarz – a najczęściej urzęduję we dwójkę z ordynansem. Lejtnant pokazuje się tylko wtedy, kiedy jaki większy transport przejeżdża.
– Jedwabne życie – rzekł przybysz kręcąc głową. – A blankiety dokumentów podróży masz? Pisarz spojrzał spod oka na gościa.
– To zależy – odpowiedział po namyśle.
– Od czego?
– Od tego… – znaczący ruch palcem wskazującym i kciukiem był aż nadto wymowny.
– Kto wie, czy mi to czasem nie będzie potrzebne. Będę do ciebie zachodził. W karty grywasz?
– Zawsze.
– No, to dobrze.
Gość ujął karabin w rękę.
– Gdzie to ta kompania wartownicza?
– Pójdziesz prosto do końca peronu, potem kilometr wzdłuż toru, aż do budki wartownika. Dalej pokażą ci.
– Serwus!
– Serwus!
Frajter wyszedł na peron, podniósł kołnierz i ruszył we wskazanym kierunku. Szedł ze schyloną głową, bystro wypatrując wydeptanej w śniegu, ciemnej smugi ścieżki. Walcząc ze śnieżną wichurą doszedł do stojącej obok toru budki, z której wyjrzał szczelnie okutany wartownik.
– Kompania wartownicza? Za przejazdem, pierwsze dwa budynki drewniane.
Frajter zeszedł z torów i znalazł się przed bramą opatrzoną dużym szyldem, ozdobionym dwugłowym orłem.
Minął smarkającego w budce wartownika i wszedł do pierwszego baraku.
Przed jakimiś drzwiami, zaraz obok głównego wejścia, przeczytał w słabym świetle lampy naftowej napis: Kompaniekommando.