Nie chce, koledzy, iść absolutnie. Więc ja mu tłumaczę, że może to swojej babci opowiadać, że nie pójdzie. Wtedy zaczął krzyczeć, żebym sobie jego babcią nie wycierał zębów, bo ona jest księżną. Powiedziałem mu, że może być sobie samą Najjaśniejszą panią, a on, jako podejrzany, musi pójść, bo spełniam tylko swój obowiązek i basta. Narobił krzyku i przyszedł banhofskomendant. Okazało się, że mówił prawdę, i jego babcia rzeczywiście była księżną. Musiałem przeprosić i wtedy trochę zmiękł. “Nie mam do niego żalu – mówił do komendanta – chociaż niepotrzebnie mi grosmuterkę naruszył, bo chłop jest widać służbisty”. Potem sobie z komendantem niezgorzej pyski wylakierowali i kiedy mu się język plątał, kazał mnie zawołać i zaprosił do stołu. Tak się ze mną zaprzyjaźnił, że chciał mnie koniecznie odkomenderować do Wiednia, gdzie był szefem sekcji, na jakiegoś referenta. Dopiero, kiedy mu komendant obiecał, że poda mnie do awansu na kaprala, dał mi spokój. W dwa dni potem miałem już dwie gwiazdki na kołnierzu. Szökölön przerwał i zapalił papierosa.
– Ale mi ten awans na zdrowie nie wyszedł. Jakoś w kilka dni potem przyszedł rozkaz, żeby młodsze szarże wysłać do służby przy sztabach na front rosyjski. I wysłali mnie. W sztabie stało się niby za frontem, ale nieraz drałowałem do pierwszej linii. Zabrakło gońców na posyłki z meldunkami, od razu do żandarmów. Dostałeś rozkaz prowadzić dochodzenie o gwałt, a obwiniony w okopach. Idź teraz do niego i pisz protokół. Nieraz, zamiast bibuły, karabin maszynowy zasypał elegancko piaskiem i protokół, i ciebie, a taki obwiniony się śmieje: “Zachciało ci się protokołu, to pisz, ścierwo”. Com ja tam wycierpiał, do końca życia będę pamiętał. Wyszedł rozkaz, żeby nie drażnić ludności obszarów okupowanych i żeby zyskiwać przychylność mieszkańców. Za byle kokoszkę albo gęsinę stawiali pod słupek. Ale i na to była rada. Dostałem dochodzenie o rabunek, szedłem do chłopa i tak długo waliłem po mordzie, dopóki nie robił się przychylny i nie wycofywał meldunku. Niejednego wyciągnąłem w ten sposób spod słupka albo i spod szubienicy.
Potem przenieśli mnie z frontu na etap i dostałem rejon. Do pomocy miałem kilku łazików z landszturmu i żyłem tam jak król. W całym pasie przyfrontowym nie było większego porządku jak u mnie. Chłop nie miał prawa się skarżyć w komendzie etapowej, bo brał taki masaż, że trzy tygodnie leżał na brzuchu i gryzł poduszkę. W raportach nie było nigdy żadnej grabieży ani bezprawnej rekwizycji albo czegoś takiego. Po prawdzie, to później nie było co rekwirować, tak moi kochani rodacy rejon ogołocili, kiedy wiedzieli, że jestem ślepy i głuchy. Z dziesiątej wsi przychodzili dranie do mnie. A nastrój był u mnie doskonały. Tak tę ludność prędko przekonałem do monarchii, że jak jaka figura przejeżdżała, zaraz bramy triumfalne stawiali. Takie ustanowiłem prawo. Ryczeli: “Hoch”, “Heil”, “Na zdar”, “Eljen”, “Żivio!”, zależnie od okoliczności. Ech, czasy to były, czasy… Szökölön westchnął i dodał:
– Za to zostałem cugsfirerem. – A dlaczegoś wyszedł z żandarmerii?
– Kto wyszedł? Wyleli mnie. Żeby to ode mnie zależało, nigdy bym się stamtąd nie ruszył. Kiedy mnie w końcu tysiąc dziewięćset piętnastego roku mianowali cugsfirerem, przeniesiono mnie do pewnego miasteczka na Wołyniu. Zostałem tam komendantem posterunku na przedmieściu. Należało do mnie kilka wsi okolicznych z austriackiego rejonu. Trzeba wam wiedzieć, że Wołyń był wtedy podzielony na rejony: niemiecki i austriacki. Jeden sprzymierzeniec nie miał prawa grabić u drugiego.
Po prawdzie, to z tego podziału wielkiej pociechy nie było, bo Niemcy umieli się tak urządzić, że zawsze wszystko wzięli pierwsi. Nasi byli głupi i nie potrafili takiej grandy robić jak oni. Niemcy wystawiali kwity rekwizycyjne i pieniądze wypłacali później albo brali chłopu żyto i wystawiali kwit płatny w Berlinie. Idźże teraz, chłopie, do Berlina po swoje siedem marek. Niektóre komendy dawały swoim feldfeblom na rękę czyste kwity z pieczątkami i mógł sobie brać, co mu się podobało, i wysyłać do domu. Różne cudeńka były powypisywane na tych kwitach. Przychodzi chłop do intendentury z kwitem, kłania się w pas: “Płaćcie, wielmożni panowie, za świnię, coście ją wzięli w tamtym tygodniu u gospodarza Danyły Chmyza ze wsi Karolewo gminy szturbackiej.” Czytali kwit i chłopa za łeb i ze schodów. Idzie chłopina na skargę do urzędu etapowego. Tam biorą kwit do ręki, śmieją się. Napisane było tak:
Dein Schwein ist mein, (Twój wieprz jest mój)
Mein Schein ist dein, (Mój kwit jest twój)
Lieb Vaterland magst ruhig sein. (Luba ojczyzno, możesz być spokojna.)
Kiedy się chłop uparł, dostał kilka razy w zęby i szedł do domu z tym wierszowanym kwitem i spuchniętą gębą.
Siedziałem ja tam i nieraz choroba mnie brała, kiedy widziałem, jak oni dręczą tę ludność obszarów okupowanych, chociaż nie jestem miękkiego serca.
Pewnego razu doniósł mi konfident z tamtejszych chłopów, że Niemiaszki w moim rejonie buszują. Zebrałem swoich chłopaków i idę. Był tam między nimi jeden pyskaty podoficer i stawiał się. Nie mogłem się powstrzymać, wygarnąłem do niego i niechcący przestrzeliłem mu nogę.
O mały figiel nie zostało zerwane przez to przymierze, ale udowodniłem, że to było nieostrożne obchodzenie się z bronią, i przenieśli mnie za to do kraju. Przydzielili mnie do Budapesztu. Pewnego razu miałem odstawić do sądu dezertera. Idę do komendy garnizonu odebrać go z aresztu i patrzę – a to mój szwagier. Żony brat. Wyprowadziłem go za miasto, dałem pieniądze i powiedziałem: “Do widzenia”. Musiałem się skaleczyć nożem, niby że z nim stoczyłem walkę, i dostałem za to tylko trzy miesiące twierdzy, a potem przenieśli mnie tutaj. A w kompanii wartowniczej gniłem pełne dwa lata.
– I gniłbyś dalej, żebyś się nie zdecydował wiać z nami.
– I gniłbym dalej… – Szökölön splunął. – Wierzcie mi, chłopcy, że tak mi te warty obrzydły, iż nieraz miałem ochotę wyjść z wartowni i iść prosto przed siebie, aby tylko oderwać się od tego psiego życia. Cztery lata już przeszło, bójcie się Boga! Cierpliwości już nie starczało…
Drzwi do przedziału rozsunęły się i stanął w nich wachmistrz żandarmerii. Wszyscy poczuli drgawki w nogach. Baldini pociągnął śpiącego Kanię za rękaw.
– Czego?
– Panie feldfeblu, melduję posłusznie, kontrola dokumentów.
Kania niedbale powstał i patrząc spod oka na żandarma, powoli wyjmował z kieszeni dokument. Z niepokojem patrzyli na twarz czytającego wachmistrza.
– Koszyce… jeden feldfebel i czterech szeregowców… po odbiór amunicji. W porządku, dziękuję.
Wachmistrz oddał Kani dokument i z zawiścią spojrzał ukradkiem na jego ordery.
– Bardzo ładne umundurowanie mają panowie…
– Nie wie pan, dlaczego? Umrzyków zawsze kładzie się do trumny w najlepszym, dlatego marszkompanie fasują nowe – poinformował go Kania.
Wachmistrz skrzywił się.
– Jeżeli pan z tego punktu widzenia… – Nie dokończył i wyszedł.
– Punkt widzenia draniowi się nie podoba – zgryźliwie zauważył Haber. – Idź na front, to ci tam pokażą punkt widzenia… Kania wydął wargi.
– Niech sobie zasłuży na froncie jak ja, nie?
– Trochę mnie mrówki oblazły, kiedy wszedł do przedziału – przyznał się Baldini.
– Dlaczego? Dokument, bracie, jak brylant i nie macie się czego bać.
– Może by tak co wypić na pokrzepienie, panowie?
– Wydostań, Hładun, manierkę z plecaka.
Każdy pociągnął z manierki i humory się poprawiły.
– W Koszycach będziemy za trzy godziny.
Pociąg zatrzymał się i do przedziału wszedł stary kapral sanitarny, objuczony jak wielbłąd obszytymi w płótno tobołami, których kształty wyraźnie określały zawartość.
– Pozwoli pan, panie feldfeblu, że sobie tu posiedzę przez dwie stacje? Szökölön powstał z ławy i fachowo obmacywał worki.
– Chleb, słonina i pewno kasza.
Kapral, wątły człeczyna, popatrzył na niego z niepokojem.
– Według rozkazów, nie wolno wozić z sobą więcej, jak pięć kilo produktów, panie kapral – przemówił Kania – a wiezie pan pewno pół cetnara. Jako starszy, mógłbym pana zadenuncjować przed żandarmerią, ale nie zrobię tego, jeżeli mi pan szczerze odpowie na pytanie: dla rodziny pan to wiezie czy na handel?
– Dla siebie, panie feldfeblu – skwapliwie odpowiedział przestraszony kapral – pięć osób głoduje w domu.
– Starczy. Ładunek pański uważam za usprawiedliwiony. Obciąża pana tylko lekkomyślność, z jaką pan swój przychówek pomnożył do piątki. Nie wystarczyłby panu jeden spadkobierca?