– Bardzo mało. Ja porozumiewam się z nimi po arabsku. Niech pan pozwoli mnie papierośnicę, bo od pana nie wezmą. Nie wolno prawowiernemu nic brać od giaura.
– A od pana wezmą?
– Ode mnie tak, bo ja jestem na czas wojny mahometaninem. Przeszliśmy wszyscy na islam, bo inaczej nie można by z nimi nic zrobić. Musieliśmy przejść specjalne kursy Koranu, żeby móc do nich trafić i zyskać ich zaufanie.
Kania podsunął rzekomym Arabom otwartą papierośnicę.
– Mustafa… Achmed… naser mater! – rzekł “po arabsku”.
Szökölön zgrabnie wypróżnił jedną połowę papierośnicy, a Baldini drugą i skłoniwszy się przed Kanią głęboko, uprzejmie podziękował:
– Nagła krew zalałła.
Słyszał to nieraz od Kani i użył tego celem wykazania swego dobrego wychowania wschodniego.
– No i widzi pan, co za dzikusy? Wzięli wszystko, ale nie można się o to gniewać. Nie znają jeszcze dobrze zwyczajów europejskich…
– Co on powiedział?
– Nagła krew zalałła… to znaczy: Niech cię Ałła ma w swej opiece. On jest bardzo pobożny, bo jest hadżim; był w Mekce i całował święty kamień Kaaby.
Jednoroczny przypomniał sobie powieści wschodnie i ze zrozumieniem skinął głową. Feldfebel oddziałów azjatyckich wtajemniczył go w sposoby walki na pustyni, opowiadał o zwyczajach Wschodnich, roztaczał przed nim tak barwne obrazy miast azjatyckich, aż jednoroczny dostał wypieków na twarzy. Zachciało mu się jeść i wyjął z walizki bułkę z szynką. Kania natychmiast wyrwał mu ją z ręki i włożył z powrotem do walizki.
– Chyba panu życie niemiłe, człowieku! Zabiją pana! Będą to uważali za prowokację; przecież pan chyba wie, że im nie wolno jeść świniny?
Jednoroczny skinął znowu głową, ale widać było, że te zakazy muzułmańskie są mu w tej chwili nie na rękę.
– Każdy medal ma dwie strony – mówił Kania. – To jest właśnie ta druga stroma. Swoją drogą ciekawie się z nimi pełni służbę, ale i dużo niewygody się musi znosić. Wódki nie pij, kiełbasy nie jedz i różne takie fanaberie.
Na następnej stacji wsiadło do przedziału dwóch kanonierów i jeden z nich wyjął z chlebaka manierkę. Jednoroczny chwycił go za rękę.
– Schowaj pan to, tutaj nie wolno tego pić. Kanonier wybałuszył gały.
– Kawy nie wolno się napić?
– Jeżeli kawa, to co innego; myślałem, że rum. Widzi pan tych dwóch – zarozumiale spytał jednoroczny, dumny ze znajomości – to są Arabowie z Syrii.
Drugi kanonier podniósł głowę.
– Z Syrii? Byłem tam kilka miesięcy przy moździerzach… Salem alejkum – zwrócił się z ukłonem w stronę Baldiniego.
Włoski hadżi najpierw zgłupiał, ale po chwili przytomnie odpowiedział:
– Alejkum salem, effendi.
Niemniej oszołomiony był i węgierski przywódca powstania Wahabitów w protektoracie angielskim. “Feldfebel oddziałów azjatyckich” stracił na chwilę pewność siebie, ale w krótkim czasie odzyskał ją. Kanonier już otworzył usta do zagajenia rozmowy z Arabami, ale przeszkodził mu w tym Kania.
– Teraz będą rozmyślali o raju Mahometa i nie wolno im przerywać – zwrócił się półgłosem do kanonierów – pan wie, co to znaczy, prawda?
Kanonier ze zrozumieniem skinął głową. Poczciwy chłopak z Dolnej Austrii nie miał wprawdzie pojęcia o żadnym raju Mahometa, ale zgodził się, aby nie stracić w oczach innych pasażerów opinii znającego się na arabskich obrządkach religijnych. Dumnie zapalił papierosa i wyniośle spojrzał na jednorocznego, jakby mówił:
– Widzisz, kawalerze, jaki ze mnie światowiec. Jednorocznemu zachciało się jeść.
– Głodny jestem, panie feldfebel, a nie mam nic innego jak bułki z szynką – zwierzył się z zafrasowaniem.
– No cóż? Sam pan widział, też muszę przy nich grać wariata i przestrzegać przepisów religijnych. Chyba, że pan się przesiądzie do innego przedziału.
Jednoroczny nasycił swoją ciekawość dostatecznie i teraz pragnął nasycić żołądek. Wziął więc swoją walizkę i z szacunkiem pożegnał się z Kanią.
– Życzę panu powodzenia w szkole pilotażu. Kanonierzy siedzieli jakiś czas w milczeniu, ale widać było, że staje im się to dokuczliwe i zaczęli z sobą szeptać.
– Nie gadać! – ostrzegł Kania.
Kanonierzy mrugnęli do siebie, zabrali swoje plecaki i wyszli. Szökölön i Baldini już otworzyli usta, żeby porozmawiać z Kanią na tematy syryjskie, ale przeszkodziło im w tym wejście konduktora wraz z młodym żandarmem. Kania pokazał bilety wojskowe i konduktor, rzuciwszy na nie okiem, przedziurkował je.
– Co się tyczy dokumentu, panie kapral, to już był raz kontrolowany.
– Możliwe panie feldfebel, ale musiało to być w innym rejonie.
– Ma pan. Mam nadzieję, że się na nim od północy nic nie zmieniło. Czytaj pan w swoim rejonie. Dużo jeszcze tych rejonów do Koszyc?
– Za kwadrans Koszyce, dziękuję.
Kiedy konduktor z żandarmem wyszli z przedziału. Kania szybko poszedł za nimi i siedział w klozecie, dopóki pociąg się nie zatrzymał. Wtedy dopiero wszedł do przedziału.
W KOSZYCACH
Kierowniczka bufetu zoldatenhajmu w Koszycach, chuda i wyniosła starsza dama, w szczelnie zapiętej pod samą brodę sukni, miała wyraz twarzy męczennicy.
– W czwartym roku wojny nie można być takim wybrednym, panie feldfebel. Skąd ja panu wezmę krowie mleko? Krów u nas nie ma, wszyscy piją z mlekiem skondensowanym i nikt od tego jeszcze nie umarł. Jeżeli to panu nie dogadza, może pan pójść do miasta i tam pić samą śmietankę… Nie wiem, za co mnie Pan Bóg skarał tym bufetem tutaj…
– Okazuje się, panie feldfebel, że to, co piszą w tych gazetach dla żołnierzy u nas na froncie włoskim, to tylko bujda na resorach i nic więcej. Mamy przykład, jak się obchodzą z frontowym żołnierzem w kraju – odezwał się Haber.
– To się nazywa opieka nad żołnierzem – złośliwie zauważył Szökölön. – Człowiek w przejeździe z jednego frontu na drugi wstępuje do takiego reklamowanego zoldatenhajmu na posiłek, a tu go częstują trocinami.
– To nie trociny, tylko mleko skondensowane – replikowała wyniosła dama.
– Myśli pani, że ma pani do czynienia z jakimiś łazikami z hinterlandu? Z nami, paniusiu, lepiej nie wojować.
Piątka naszych bohaterów zablokowała bufet i kierowniczka nie mogła ruszyć się z miejsca. Podniosła oczy do góry z takim wyrazem twarzy, jakby chciała prosić wszystkich świętych o opiekę nad sobą.
– To samo można powiedzieć o tym chlebie, jaki nam dają. To jest placek z gliny, upieczony na krochmalu.
– Ja bym sama zjadła tort, proszę pana, ale niestety jest wojna i nie ma tego, co się komu zachciewa.
– Więc jest jakaś możliwość otrzymania mleka do kawy czy nie? – kategorycznie zapytał Kania.
– Sama się nie wydoję, panie feldfebel.
– Dopiero by nam szanowna pani wygodziła… Niech się pani nie poświęca.
– Panowie są… sama nie wiem, jak nazwać takie zachowanie się…
– Panowie są panami żołnierzami z frontu, pani dyrektorko, i kiwać się nie dadzą – zaperzył się Haber. – Może pani ma kogoś znajomego, kto by mógł odstąpić kwartę mleka? Damy pieniądze.
– Niech panowie tylko odejdą od bufetu, to może się gdzie postaram, ale niech panowie zajmą stolik.
– Dobra, poczekamy…
Zajęli miejsca przy stoliku. Ogromna sala pełna była dymu z papierosów. Między stolikami uwijali się jeńcy rosyjscy w białych kitlach i podawali żołnierzom herbatę w blaszanych kubkach wraz z kawałkami chleba, w którym więcej było kartofli, kasztanów i innych składników niż mąki. Skośnooki, wypasiony Mongoł podszedł do stolika.
– Mamy dostać kakao z prawdziwym mlekiem – poinformował go Kania, kiedy zauważył jego wyczekujące spojrzenie – poniał tawaryszcz? (zrozumiałeś, towarzyszu?).
– Poniał, gaspadin fildfiebel. Papirosku możno od was połuczit? (Zrozumiałem, panie feldfeblu. Czy mogę dostać od pana papierosa?).
– Majesz papirosku i idź przypilnować, żeby nam prędzej przynieśli nasze kakao.
– Nieźle im się tutaj powodzi – zauważył Haber – spasione to wszystko jak wieprze.
Jeniec po chwili wrócił i z szacunkiem postawił na stole tacę z pięcioma filiżankami parującego kakao. Kilku bliżej siedzących żołnierzy ciekawie uniosło się ze swoich miejsc.
– Kakao, panowie – z zadowoleniem poinformował ich Szökölön – robi się z takiego proszku jak czekolada i zalewa się mlekiem. Kto tego nie wie, ten żłopie herbatę z lipowego liścia.