Pili gorący napój i rozmawiali. Sala pełna była rozgwaru jak ul i rozbrzmiewała rozmowami w różnych językach. Niektórzy żołnierze oparli głowy o blaty stołów i spali w tej pozycji, potrącani przez przechodzących. Po śniadaniu Kania udał się do kancelarii, gdzie odbył małą konferencję z urzędującym tam feldfeblem, zarządzającym pokojami sypialnymi.
– Nic się nie da zrobić, panie kolego. Na ogólnej sali, owszem, ale w pokojach nie ma mowy. Panowie oficerowie zajmują.
– Panowie oficerowie posiadają Offiziersheim i nie mają tu nic do roboty. Gdybym ja tak poszedł do officirshajmu i zażądał pokoju?
– To by pana wylali na głowę ze schodów – odpowiedział flegmatyczny feldfebel.
– Tak to jest właśnie… im wolno wszystko, a nam guzik. Nie mamy prawa do niczego. Przyjdą, zajmą pokoje przeznaczone dla podoficerów i moje uszanowanie. Tfu!… pluję na takie porządki!
– To panu wolno – zgodził się feldfebel, kręcąc palcami młynka na brzuchu – pluj pan sobie na zdrowie.
Kania wyraził mu swoją pogardę dla takich porządków i z irytacją trzasnął drzwiami. W wyniku narady z towarzyszami postanowił poszukać hotelu, w którym by się można było przez kilka dni zatrzymać, zanim wyjadą do Wiednia, gdzie stosunki Habera miały ułatwić im dalszą egzystencję.
Kania szedł ulicami Koszyc z taką swobodą, jakby nie wiedział o tym, że jednocześnie przez kilka linii telefonicznych i telegraficznych przekazywane są w świat dokładne ich rysopisy i telefoniści komend dworcowych wiele wysiłku wkładają w wyraźne podawanie nazwisk uciekinierów. Niefrasobliwie oddawał honory oficerom, którzy, mijając go, zerkali na jego pokrytą orderami pierś. W mundurze feldfebla czuł się tak, jakby miał do niego prawo od dawna. Zaszedł do kilku hoteli, w których jednak nie wynajął pokoju z tej przyczyny, że portierzy słysząc, że chodzi o żołnierzy, odmawiali.
– Chyba, że będzie kartka z Entlausungstelle.
– To jest wasz patriotyzm, co? Tak się traktuje żołnierzy z frontu?
– Patriotyzm jest dobry wtedy, kiedy żołnierz nie ma wszy. Pan wie, ile dziś mydło kosztuje? Przyjmę jednego żołnierza na dwie doby i potem mam cały hotel zawszony. Bez kartki z Entlausungstelle nie mogę was przyjąć.
– Kanalie! Was by tak na front wziąć!
– Niech pan nie robi awantury, bo zawołam policję.
– Szkoda mi ręki, bobym ci, draniu, wypisał na gębie, jak trzeba się odnosić do żołnierza!
W jednej z bocznych ulic odkrył hotelik, którego portier nie pytał o kartkę z punktu odwszawiającego, natomiast okazał wiele zainteresowania dla dokumentu podróży.
– Co pana tak ciekawi w tym papierze?
– Zrobiłem się ciekawy od tego czasu, kiedy mi kilku panów wojaków ściągnęło prześcieradła.
– Mogę panu dać kaucję, jeżeli panu o to chodzi.
Kania wynajął dwa łączne pokoje i zapłacił z góry za tydzień.
Kiedy już załatwił formalności, wziął dorożkę i wrócił do zoldatenhajmu.
– Bagaże odwiezie się dorożką, a my pójdziemy sobie pieszo. Taki frontowy patrol niepotrzebnie zwraca uwagę na ulicy.
Koszyce nastręczyły im wiele przyjemnych chwil, dzięki kilkunastu miłym lokalom, gdzie można się było solidnie zabawić bez wchodzenia w styczność z żandarmerią.
Dwa łączne pokoje w hotelu w dzień rozbrzmiewały chrapaniem, za to nad ranem, kiedy spragnieni uciech doczesnych bohaterowie frontowi wracali z hulanek, przy brzęku kieliszków słychać było w całym hotelu wesołe głosy kobiece.
Portier kilkakrotnie odbierał skargi od innych gości hotelowych na hałasy, ale nie mówił o nich Kani nie chcąc umniejszać spodziewanego napiwku i uspokajał nerwowych cywilów, że potrwa to w ogóle jeszcze trzy dni.
Nurzali się w rozkoszach z taką zaciekłością, jakby następnego dnia miał nastąpić koniec świata. Długa wstrzemięźliwość wymagała zupełnego wyładowania nagromadzonych zapasów sił żywotnych. I wyładowywali niezgorzej. Pewna kategoria usłużnych panienek chyba do śmierci nie zapomni pięciu zuchów, którzy z końcem lata ostatniego roku wojny nawiedzili Koszyce.
Dużo by mogły o tym powiedzieć sprzęty w zajmowanych przez nich pokojach, osobliwie łóżka i kanapy, niestety jednak, pomijając notoryczną niemotę tych pożytecznych mebli, zostały one po wyjeździe naszych bohaterów zamienione na nowe, gdyż nie nadawały się więcej do użytku. Siódmego dnia pobytu w Koszycach, w południe, Kania po obudzeniu się wstał i przejrzał się w lustrze.
– No, bawiliśmy się tutaj nieźle. Wyglądam, jakby mnie spod magla wyciągnęli.
– Ech, żeby to moja Katinka wiedziała – westchnął Szökölön – miałbym ja kilka uliczek wyrzeźbionych pazurami na gębie.
Baldini zrobił kilka przysiadów, przy czym nasłuchiwał czujnie.
– Strzyka w kolanach – zameldował przygasłym głosem.
– Niezgorzej się zabawialiśmy – przytwierdził Haber – taki jestem wiotki, jakbym był z waty. Kania wyjął z kieszeni portfel i przeliczył pieniądze,
– Jesteśmy biedniejsi o sześćset koron…
– Za dużo nas to kosztowało.
– Najwięcej poszło na wino – zauważył Hładun – chlaliście jak studnie.
– Przepiłem się do gruntu – stwierdził Haber. – Przynajmniej przez tydzień nie wezmę do gęby nic innego prócz wody i mleka. Żeby mnie tak położyć pod prasę, trysnąłbym winem jak fontanna.
– Masz rację – zgodził się Szökölön – musimy przestać pić na jakiś czas.
Zjedli obiad i nie wychodząc więcej z hotelu grali do wieczora w karty, po czym poszli na stację z zamiarem wyjazdu do Wiednia. Pociąg wiedeński, jak się okazało, odchodził w nocy.
– Na dworcu siedzieć nie można – rzekł Kania – trzeba ten czas jakoś przepędzić.
– Chodźmy do jakiej restauracji, posiedzimy tam do północy – proponował Baldini.
– Do żadnej restauracji nie idziemy. Zajdziemy do jakiej cichej mleczarenki i tam pogramy w karty przy herbacie.
– Słusznie, trzeba teraz przejść małą kurację mleczną – przytaknął Szökölön.
– Więc idziemy.
Powzięli mocne postanowienie zaprzestania na jakiś czas picia alkoholu i wyszli z dworca.
– Jest mleczarnia.
Baldini spojrzał przez uchylone drzwi.
– Jakaś straszliwa wiedźma siedzi przy bufecie, chodźmy tam, gdzie jest muzyka.
Wiele było po drodze “cichych mleczarenek”, ale każda miała jakiś defekt. W jednej właściciel lub właścicielka byli niesympatyczni, w drugiej było pusto, w trzeciej kelner wyglądał jak zbój i w końcu weszli do pierwszej z brzegu restauracji.
– Ale pić stanowczo nie będziemy – zastrzegał się Haber przed wejściem.
– Mowy o tym nie ma – potwierdził Kania. Kiedy zajęli miejsca i zdjęli z ramion plecaki, kelner postawił na stole karafkę białego wina i pięć szklanek. Kania powiódł oczami po twarzach towarzyszy. Szökölön wziął karafkę w ręce i powąchał.
– Wino…
– Dziwne zwyczaje panują tutaj. Nic się nie pytają i od razu karafkę na stół.
– Po gębach poznał, z kim ma do czynienia. – złośliwie zauważył Haber. – Spojrzał na ciebie i Baldiniego i wyczytał na waszych pyskach zamówienie.
– Jeżeli chodzi o to, co wyczytał, to w żadnym wypadku nie mógł wyczytać życzenia takiego świństwa – odpowiedział krzywiąc się Baldini. – To jest ten słynny ocet węgierski…
– Tylko nie ocet – zareplikował Szökölön. – W każdym razie lepsze to wino od włoskiego.
– Włoskie lepsze. Takie białe wino we Włoszech ma przynajmniej smak, a to człowiekowi gębę wykręca.
– Nieprawda, zalatuje trochę kwaskiem, ale pije się zawsze przyjemnie.
– Zaraz – przerwał Kania – macie się pokłócić, to skosztujemy wszyscy i osądzimy bezstronnie.
– Mieliśmy nie pić – przypomniał Haber.
– I nie pijemy. Przecież nie można nazywać piciem skosztowania kropli wina celem stwierdzenia smaku.
– Kosztujcie sobie sami, ja nie piję. Ty, Hładun, też, prawda? Hładun uroczyście położył rękę na piersi.
– Raczej śmierć niż wino. Szklanki były już nalane.
– Chwileczkę… umówiliśmy się, żeby nie pić i to jest prawda – przemówił Baldini – ale tu chodzi o prawdę. Mnie chodzi tylko o prawdę, o nic więcej.
Nie mniejszym miłośnikiem prawdy okazał się Szökölön.
– Nie jestem małe dziecko i nie pozwolę na to, żeby mi kto ględził bzdury o włoskim winie. Proszę was, przyjaciele, wypijcie szklaneczkę i powiedzcie sami tej małpie, jaki to ma smak.
– No tak – rzekł Kania – kieruje nim tylko obrażona godność narodowa i nie możemy się od arbitrażu uchylić.